środa, 31 lipca 2013

Wasza Książęca Mość! Wystąpiły małe komplikacje... Rozdział czwarty.


Andi odsunął komórkę od ucha, by po prostu nie ogłuchnąć. Zapatrzył się w punkt przed sobą, a po chwili  z ulgą zauważył, że Casandra przestała wrzeszczeć. W końcu.
Jego była dziewczyna odznaczała się wyjątkową nienormalnością, gdyż nie potrafiła zrozumieć tego, że po prostu mu się znudziła. Byli ze sobą trzy miesiące, a książę potrzebował jakiegoś urozmaicenia własnego życia. Co prawda raz, czy dwa ją zdradził, bo nie mógł z nią wytrzymać, ale  właśnie teraz doszedł do wniosku, że to definitywny koniec ich związku.
Oczywiście zdawał sobie sprawę z powiedzonka, które kołatało mu się przez calutki czas w głowie, gdyż jego stara zawsze powtarzała, że „Co nagle, to po diable.”, ale był pewien, iż postępuje dobrze. No i jakoś tak lżej na duszy mu się zrobiło, że nie będzie już musiał sobie zawracać głowy szatynką, bo przecież same królewskie obowiązki  po prostu wystarczająco go przytłaczały.

Skupił się ponownie na dotykowym telefonie, który nadal znajdował się w jego dłoni, a po chwili usłyszał cichy płacz. Westchnął pod nosem. Zawsze kończyło się tak samo. Nie, wróć! To po prostu każda baba była identyczna. Tak, chodziło mu o tą głupią naiwność, bo przecież on nie szukał kogoś na stałe. NIGY. Problem w tym, że one nie potrafiły tego zrozumieć.

- I ty tak po prostu chcesz zakończyć to, co nas łączyło? – spytała. Jej głos przerywany był  coraz to nowszymi napadami szlochu.
Histeryczka. Czysta histeryczka. Musi ją oddać do najbliższego psychiatryka… Hmmm.. gdzie takowy się znajduje?

Rozejrzał się dookoła, ale reszta kadry rozsiadła się wygodnie na krzesełkach, czekając na odprawę, która tak swoją drogą powinna rozpocząć się za jakieś dziesięć minut. Musiał kończyć. Teraz! Natychmiast!

- Problem w tym, Cas… – powiedział wyraźnie, by dziewczyna go doskonale zrozumiała – że nas nic nie łączyło, bo nigdy nic do ciebie nie czułem.
Po tych słowach momentalnie się rozłączył. Tak, teraz książę był  naprawdę wolny i mógł robić wszystko, co tylko mu się zamarzyło.

Już miał odwracać się w kierunku kadry, gdy poczuł uderzenie w ramię. Uderzenie, które spowodowane było ludzką ręką, dlatego podskoczył do góry jak oparzony.  Nie chciał, by ktokolwiek był świadkiem minionej rozmowy. On, książę, musiał być przecież - w mniemaniu swych poddanych - wzorem do naśladowania. Odetchnął jednak z ulgą, widząc swego zaufanego sługę, którym był Martin Schmitt, gdyż właśnie ten facet – jako jedyny – nie próbował go zniszczyć w kadrze. Mało tego! Był bardzo równym gościem, który go przede wszystkim rozumiał.
- Zaraz odprawa, Andi – powiedział mężczyzna spokojnie, jednak jego świdrujący wzrok przeszywał go niemal na przewylot – Wypadałoby się już zbierać.

Usłyszał. Na pewno coś usłyszał – pomyślał, ale posłusznie pokiwał tylko głową i spojrzał na sztab szkoleniowy, gdzie zdechła ropucha żywo gestykulowała, a psycholog kręcił tylko przecząco głową, rozkładając przy tym bezradnie ręce.
- Co tam u nich takie wielkie poruszenie? – spytał, ale doświadczony skoczek u jego boku nie musiał nawet otwierać ust, gdyż odpowiedź momentalnie pojawiła się sama w postaci… Wiedźmy.

Andi był niemal pewien, że jego oczy ciskają w tej chwili gromami potężniejszymi od samego Zeusa, jednak nikt jeszcze od nich nie poległ (a główna zainteresowana w szczególności).
Do jego królewskich uszu dochodziły jakieś marne strzępki zdań.

- Przepraszam… straszne korki…
- Dobrze, najważniejsze, że jesteś.

Martin zauważył jego minę, a po chwili parsknął niepohamowanym śmiechem. Książę obrzucił go przelotnym spojrzeniem, które już po chwili ponownie utkwił w Sammi.
No dalej! Giń rażona mą zacną błyskawicą! Leżeć! Na ziemię, ale już!

Dziewczyna jednak nadal trzymała się na nogach. Mało tego – miała się świetnie i roześmiała się głośno, gdy Karl zaczął się przed nią popisywać.
- Za co ty jej tak bardzo nienawidzisz, co?  - spytał Schmitt, patrząc na niego tak, jakby był ostatnim idiotą na tej ziemi, za co kolejna błyskawica została posłana w stronę bruneta.

- Za wszystko. Po prostu za wszystko  - odparł dyplomatycznie po chwili namysłu i chwycił swoją walizkę, wymijając zrezygnowanego skoczka.

 

* * * *

Sammi była niemal pewna, że się spóźni i do Oslo będzie musiała lecieć sama,  bez skoczków, co – szczerze powiedziawszy – było niezwykle kuszącą propozycją, jednakże wolała nie ryzykować.
Spojrzała na zegarek i odetchnęła z ulgą, widząc, że do odprawy ma jakieś piętnaście minut, co było równoznaczne z tym, że zdążyła. W pośpiechu odliczyła taksówkarzowi należytą zapłatę i wybiegła z pojazdu. Wróć! Wybiegłaby, gdyby nie walizka, torebka i plecak, które należały do niej, co było równoznaczne z faktem, że musiała te rzeczy po prostu zabrać ze sobą.

Zimne powietrze owiało jej sylwetkę, ale niestrudzenie brnęła do przodu. Wiedziała, że zapewne dostanie niezły opierdol od trenera i wuja, ale co miała na to poradzić? Nie ona stworzyła ten korek. Niemniej Wellinger będzie zawiedziony… pewnie miał już nadzieję, że się nie pojawi, a tu taka niespodzianka!
Weszła do ogromnego holu, ale nigdzie nie widziała drużyny wariatów, z którymi miała lecieć. Spojrzała ponownie na zegarek i oczy niemal wyszły jej z orbit, gdy zauważyła, że zostało jej dziesięć minut. No żesz… próbowała stanąć na palcach, by zobaczyć choć skrawek charakterystycznej żółci, która na pewno wyróżniałaby się w tłumie, jednak nic takiego nie dostrzegła.

Westchnęła zrezygnowana.
Myśl, Sammi. Myśl! – mówiła sama do swojej mentalnej połowy, ale nic nie przychodziło jej do głowy oprócz wykonania telefonu do kogokolwiek z drużyny, jednak od razu odrzuciła ten pomysł, gdyż tylko ona mogła mieć taki mózg, by na drogę nie naładować komórki, która padła w taksówce. Dobrze, że zawsze miała zegarek, jednak on  - w tejże chwili – niewiele mógł jej pomóc.

Rozejrzała się ponownie po tłumie, ale tym razem uczyniła to z rezygnacją. Jak nic polecą bez niej. Na pewno.
- Cześć, Sammi!

Dziewczyna usłyszała za sobą dobrze znajomy głos i odetchnęła z ulgą. Odwróciła się, spoglądając na roześmianą twarz Karla. Gdyby nie fakt, że miała chłopaka, to rzuciłaby się na niego i całowała gdzie popadnie za wyprowadzenie jej z opresji. Dosłownie.
Skoczek zabrał jej walizkę i plecak, a ona posłusznie podreptała za nim, by za moment zobaczyć wszystkich zebranych w niewielkiej grupce. No dobra – nie wszystkich, bo Wellinger i Schmitt stali jakieś trzydzieści kroków dalej, co oczywiście jej nie dziwiło,  bo mieli ze sobą bardzo dobry kontakt. Była wdzięczna brunetowi za to, że choć na zawodach  - jakim cudem – trzyma tego rozpieszczonego smarkacza w ryzach.

- Przepraszam  - powiedziała   w kierunku Schustera -  Były straszne korki.

- Dobrze, najważniejsze, że jesteś.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością, by po chwili parsknąć śmiechem na widok Karla, który skakał za Wankiem i pokazywał różnorakie gesty, jakby próbował przekazać jej w ten sposób jakąś tajną informację. Niestety – marnował swoją energię na darmo, bo ona i tak nie mogła pojąć o co mu chodziło.

 

Odprawa poszła łatwo, szybko  i przyjemnie. Nawet z Wellingerem nie było kłopotów, co naprawdę zdarzało się rzadko. Póki co – Sammi miała dobry humor. Ba! Bardzo dobry, bo wspomniany wcześniej osobnik nie próbował jej go zepsuć, co również było zjawiskiem niespotykanym.
Siedziała wygodnie na fotelu w samolocie, zaś obok niej znajdował się Karl, który na uszach miał słuchawki. Spojrzała w okno, gdzie zobaczyła jedynie chmury, niemniej jedna z nich była wyjątkowa, gdyż kształtem przypominała jej kota. Uśmiechnęła się pod nosem i zaczęła przypatrywać się pozostałym, gdzie odnalazła kwiatek, domek, smoka, a nawet… Wellingera. Skrzywiła się i zaprzestała tego zajęcia. Położyła głowę na zagłówku, a oczy same jej się zamknęły, ponieważ była zmęczona. Bardzo. Musiała zerwać się o świcie, potem w pośpiechu przygotowywała się do podróży.

Nic, więc się przecież nie stanie, jak się chwilę zdrzemnie, prawda?

 

* * * *
Hotel był ładny i przestronny. Musiał przyznać, że ta osoba, która wybierała im kwaterę, spisała się na medal, a raczej specjalne, honorowe odznaczenie królewskie. Tak – książę dowie się, kto się tym zajmował i nagrodzi tego osobnika.

Znajcie łaskę pana, poddani! Władca jest hojny dla swego ludu!
Stali właśnie w holu, a zdechła ropucha o czymś żywo rozprawiała, niemniej on nie widział potrzeby, by się przysłuchiwać temu wywodowi, więc rozglądał się dookoła z wyraźnym zaciekawieniem.

Nowoczesne umeblowanie, ładne recepcjonistki, mnóstwo wolnego miejsca. Tak – absolutnie trafiono w jego gusta.
- Karl – trener zwrócił się do tego zasranego szczeniaka – Masz pokój z Richardem…

Znów wyłączył zmysł słuchu, ale jego nazwisko przechodzące przez gardło, a następnie jamę ustną ropuchy, ponownie, brutalnie ściągnęło go z różowych obłoków na ziemię.
- Wellinger…  Pokój z Sammi.

Chwila, moment. Chyba się przesłyszał. Chociaż nie – przecież jego królewskie uszy są nieomylne, ale to z kolei oznaczałoby, że…
- Nie!  - krzyknął tak głośno, że na pewno usłyszał go cały hotel.

- Nigdy w życiu! – poparła go wiedźma, ale on w głębi duszy wiedział, że robiła to niechętnie. W końcu miałaby okazję, by go zabić.. Bóg jeden wie, co ona miała w tych swoich bagażach.
Ze strachem w oczach popatrzył na jej walizkę. Jezu… co ona tam trzymała… Noże? Strzały? Zabójcze eliksiry?

- To decyzja całego sztabu, dzieciaki – powiedział Schuster, a Andi poczuł, że zasycha mu w ustach – Mamy na uwadze przede wszystkim wasze stosunki i integrację, która musi mieć miejsce pomiędzy wami. Nie ma dyskusji. – uśmiechnięty od ucha do ucha zakończył swój wywód  i najzwyczajniej w świecie sobie poszedł.

Książę  w myślach doliczył koleje stworzenie, które zawiśnie na królewskiej szubienicy.
- Jaki jest numer tego pokoju? – spytała czarnowłosa pustym głosem, a on odruchowo spojrzał na plakietkę, którą trzymał w dłoni.

Wyraźne cyfry były widoczne już z daleka, jednak zmrużył oczy, by im się lepiej przyjrzeć.
- Sześćset sześćdziesiąt sześć , wiedźmo – ledwo wyszeptał.

Marny jego los! W tym hotelu spędzi zapewne ostatnie chwile swojego królewskiego życia! Nie zdążył nawet sporządzić testamentu, nie spłodził potomka… Jego imperium umrze wraz z nim.

 

Nie odzywał się do niej ani słowem podczas poszukiwań odpowiedniego numeru, zresztą ona chyba nie miała ochoty na jakąkolwiek wymianę zdań.
Przewrócił oczyma, gdyż po raz kolejny musiał się zatrzymać z powodu jej nieudolnego chodu i walizki, której kółka jakimś cudem nie chciały jechać po nieskazitelnej podłodze. Oczywiście – mógł po prostu ją zostawić, ale jeszcze tego nie zrobił, choć jego cierpliwość miała swoje granice, a one były już poważnie naruszone.

Zaczął tupać nogą.
- Szybciej, wiedźmo, szybciej – poganiał dziewczynę, która obrzuciła go tylko chłodnym spojrzeniem. Nie chciało mu się patrzeć na tą osóbkę, więc odwrócił się w drugą stronę, gdzie zobaczył diabelska liczbę, a tym samym pokój. Ich wspólny pokój.

Przełknął ślinę, a następnie otworzył drzwi. Nie miał zamiaru czekać na dziewczynę, by kulturalnie przepuścić ją pierwszą, tylko sam, bezceremonialnie wparadował do środka i…
Stanął jak wryty.

- O kurwa! – zaklął na tyle głośno, że ktoś, kto przechodziłby korytarzem, na pewno by go usłyszał.
- Patrz, Wellinger – ledwo powiedziała wiedźma, dołączając do niego  - Drugi raz, w przeciągu kilkunastu minut , się z tobą zgodzę.

środa, 24 lipca 2013

Talizmany przed czarną magią spakowane... A gdzie ubrania? Rozdział trzeci.


Andi przekopywał swoją szafę w poszukiwaniu ubrań, które mogłyby służyć za jego szaty królewskie w Oslo. Wziął do ręki jakiś sweter robiony na drutach przez jego babcię. Popatrzył na wyblakłą, brązowa włóczkę i z obrzydzeniem wyrzucił to coś na dywan za jego plecami, gdzie znajdowało się już kilka rzeczy tego typu.
Ponownie wsadził głowę w części jego garderoby, ale już po chwili z powrotem ją wyjął – z tą różnicą, że tym razem na jego ustach gościł triumfalny uśmiech. Czarna bluza z Adidasa na pewno nadawała się na podróż.

Szkoda tylko, że za chwilę jego świetny humor trysnął niczym bańka mydlana, bo tym razem, pomiędzy palcami, trzymał dwie, fioletowe, grube… skarpetki. Również robione przez jego babcię. Pamiętał doskonale, że dostał je na Gwiazdkę dwa lata temu. Jak dobrze, że w tym roku święta spędzi na skoczni.
Skarpety podzieliły los swetra. Babcia będzie zadowolona jak nic!

No tak… tylko po całym przeszukiwaniu, w łaskach księcia Andreasa, została jedna bluza, kilka par spodni i dokładnie trzy koszulki.
Reszta – według niego – nie nadawała się do ukazania światu oraz poddanym.

- Mamoo! – wrzasnął tak, że mało brakowało, a pękłyby mu struny głosowe – Nie mam w co się ubrać!
Jego rodzicielka – niezbyt wysoka, ale niezwykle ładna kobieta w średnim wieku  - momentalnie zjawiła się w drzwiach pokoju swego syna. Jej mina była jednoznaczna. Zdawała się mówić: „Żyję z wariatem pod jednym dachem”.

Jednakże nie stwierdziła tego głośno, gdyż wiedziała, jakby to się skończyło.
- Andi – rzekła spokojnie, podchodząc do klęczącego na podłodze chłopaka, którego otaczały sterty różnorakich ubrań – Przecież masz mnóstwo ciuchów. Miesiąc temu wykupiłeś pół centrum handlowego.

On sam wydął usta tak, jakby się nad czymś zastanawiał, jednak po prostu starał się zahamować wybuch złości.
Dobre sobie! Miesiąc temu!

- Ale tamte rzeczy nie są już modne! – jęknął – Nie mogę pokazać się światu w czymś, co ugodziłoby moją godność. Mamuś…
Kobieta wzniosła oczy teatralnie ku górze, a Andreas… no cóż… w myślach właśnie odbywał taniec radości, bo wiedział, że przekonał starą, by oddała mu całą zawartość swego portfela, gdyż swoich pieniędzy nie chciał wydawać na tak nędzny cel.

Dobrze! Świetnie! Przecież on, książę Andreas nie mógł odziać się w byle łachmany. Oczywiście – jego poddani mogą się ubrać w te nikczemne, brzydkie, schodzone ciuchy, ale nie on! Jeszcze straciłby swą królewską reputację!

 

* * * *

Sammi robiła to samo, co Andreas, czyli się pakowała. Oczywiście było wiele różnic z tym związanych. Ona do swej walizki wrzucała praktycznie wszystko, co napotkały jej zielone oczy.  Jednakże zamyśliła się poważnie, gdy spojrzała na fioletowo – niebieską, krótką, zwiewną sukienkę.
Gdzie ona miałaby się w nią niby ubrać?

- Bierz ją, kochanie  - zza pleców dał się słyszeć niski głos Martina, który od jakiegoś roku był jej chłopakiem.
Dziewczyna odwróciła się i spojrzała prosto w jego czarne, roześmiane tęczówki. Tak w ogóle to skąd on się tu wziął? Raczej się nie umawiali… chyba.

Zresztą była taka zabiegana, że zapominała dosłownie o wszystkim -  poczynając od zjedzenia śniadania, a na swoim ukochanym kończąc.
Chłopak podszedł do niej, poczym nachylił się i delikatnie ją pocałował na przywitanie.

- Cześć – wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Jakby nie patrzeć – był przystojny. Baa! Przystojny to mało powiedziane. Ciemne jak noc włosy figlarnie opadały na czoło, a malinowe usta uśmiechały się do niej naprawdę zachęcająco. Niemniej dziewczyna nie miała w tej chwili czasu na żadne igraszki. Musiała ogarnąć to pakowanie. Pojutrze mieli wyjazd, a ona była w rozsypce. Totalnej.

- Umawialiśmy się na dziś? – spytała z lekkim wyrzutem w głosie, ale Martin widocznie go nie zauważył, bo wygodnie rozsiadł się na jej łóżku. Szkoda tylko, że nie dostrzegł Sprytula, który uciekł głośno wrzeszcząc.
Spojrzała na kota, który wlazł do szafy i tam, na stercie ułożonych wcześniej ubrań, po prostu momentalnie zapadł w sen. Doprawdy – jej pupil był dziwny. Tolerował wszystkich z wyjątkiem dwóch chłopaków. Jednym z nich był Wellinger, drugim  - Martin. I, o ile co do tego pierwszego nie miała żadnych obiekcji, tak nie potrafiła zrozumieć zachowania zwierzaka, jeśli chodziło o czarnowłosego.
Dopiero po sekundzie zorientowała się, że nadal trzyma w dłoni sukienkę. Miała na sobie ją raz. Albo i to nie… nie pamiętała. Dostała ją od mamy, w sumie bez okazji. Kiecka jej się podobała. Miała coś w sobie, ale Sammi zdecydowanie wolała bluzy.

- Bierz ją – powtórzył chłopak, który podrzucał sobie do góry jej spinkę do włosów – Co prawda nie chcę, aby inni się na ciebie gapili z wywieszonym jęzorem, ale musisz też wyglądać odjazdowo, a jakąś imprezę na pewno zorganizujecie w tym Oslo.
Może i miał rację, ale Sammi nadal nie była co do tego przekonana. Odłożyła sukienkę na bok, gdyż musiała chwilę odetchnąć. Wbrew wszelakim pozorom - pakowanie do łatwych czynności nie należało.

Wstała na nogi i podeszła do szafki, by wyjąć z niej aparat.  Musiała przesortować całą masę zdjęć, a skoro już i Martin był, to mógł jej pomóc, prawda?
Nie zdążyła jednak domknąć szuflady, a ciepłe ramiona chłopaka szczelnie oplotły jej drobne ciało. Do nozdrzy dziewczyny doleciał zapach jego perfum, które działały na nią uspokajająco…. Piżmo, wanilia i pomarańcza… Mieszanka iście wybuchowa, ale ona ją kochała. Uśmiechnęła się, odkładając aparat z powrotem na półkę, by przypadkiem go nie upuścić. Co prawda miała jeszcze trzy zapasowe, ale ten uwielbiała i wiedziała, ze czułaby dyskomfort, gdyby z niego nie korzystała. Odwróciła się w jego stronę tak, że po chwili, mimowolnie została lekko przyciśnięta do ściany.

- Zostawiasz mnie na cały miesiąc… I co ja biedny pocznę bez ciebie?
Usta chłopka bez problemu odnalazły jej wargi z tą różnicą, że poprzedni buziak „na przywitanie” był delikatny i czuły, a teraz niepohamowana namiętność i pożądanie dały o sobie znać. Zresztą dziewczyna nie pozostawała dłużna i oddawała każdą pieszczotę z identyczną pasją. Poczuła jak ciepłe dłonie Martina wędrują pod jej koszulkę, ale zbytnio jej to nie przeszkadzało – wręcz przeciwnie. Przecież już dawno temu poszli „na całość”.
Chłopak przeniósł usta na jej kark i szyję, poczym zaczął obsypywać go drobnymi pocałunkami. Doskonale wiedział, co podnieca jego dziewczynę podczas gry wstępnej i oczywiście się nie mylił. Jedną ręką rozpiął jej stanik, który akurat dziś Sammi założyła bez ramiączek, więc ta część garderoby dziewczyny wysunęła się spod bluzki i bez problemu spadła na ziemię, natomiast drugą zaczął pieścić jej piersi, które zdradzały ewidentne podniecenie dziewczyny.

- No cóż… Jakoś będziesz musiał wytrzymać – mruknęła zmysłowo w odpowiedzi na wcześniejsze pytanie, a następnie przejechała dłonią po jego koszulce, stwierdzając, że bynajmniej nie jest ona w tej chwili potrzebna, więc zgrabnym ruchem ją ściągnęła.
Nie musieli się martwić o żadne zabezpieczenia, gdyż Sammi brała tabletki, które były najwygodniejsze w takich chwilach.

- Drzwi – mruknęła tylko, ale chłopak roześmiał się.
- Pomyślałem o tym, skarbie, zamknąłem je, gdy tylko wchodziłem.

No! Takiego domyślnego chłopaka, to tylko ze świecą szukać!  

* * * *

Andi chodził od sklepu, do sklepu. Cały obładowany był torbami, ale niewiele robił sobie z tego, że ludzie patrzyli na niego podejrzliwie.
Padać do stóp, nędzni poddani! Bijcie pokłony!

Nikt jednak nie zrobił żadnego ruchu w jego kierunku, choć to nic dziwnego. Przecież ci chłopi to niepiśmienny lud oraz niemowy. No tak… nikt go nie rozumiał.
Ehh… musi ich zlikwidować w najbliższym czasie, ale to jak już powróci z Norwegii.

Spojrzał na kolejną wystawę sklepową, gdzie wisiała piękna kurtka… Czarna.. Skórzana… Och! Nic tylko brać i przymierzać! Niemal na skrzydłach wleciał do sklepu, jednak jego uwagi nie przyciągnęła wcześniej upatrzona rzecz, ale…
Niesamowicie seksowna, ponętna… Na sobie miała futro – pewnie prawdziwe. Spojrzał na jej twarz, na której znajdowało się niewiele makijażu, w sumie jedynym jego elementem była krwistoczerwona szminka, którą kobieta nałożyła na usta. Niecierpliwym ruchem odgarnęła z twarzy kosmyk rudych, kręconych włosów.

Było tylko jedno „ale”.
Ona nie zwracała na niego uwagi! Książę nie przywykł do takich sytuacji.

Bezceremonialne odwróciła się w drugą stronę, a jego wzrok powędrował do dołu i niemal zakręciło mu się w głowie.

Osz w jasną dupę! Jaki ona miała tyłeczek!

Jej dwie, kształtne pośladki zdawały się głośno wołać do niego: „Dotknij nas! Dotknij!” Jaki on miał, więc wybór?
Kompletnie nie przejmując się faktem, iż ta ślicznotka bez wątpienia była o kilka lat od niego starsza i prawdopodobnie kogoś miała – bezceremonialnie do niej podszedł i… klepnął ją po dupie. No cóż.. jak szaleć, to szaleć, prawda? W końcu on był księciem – mógł wszystko.
Pochylił się nad nią i wyszeptał zmysłowo:

- Cześć, piękna…. Nie miałabyś przypadkiem ochoty….
Nie skończył, gdyż laska, bez ani jednego słowa wyjaśnienia, przypierdoliła mu w twarz. Tak po prostu!

Za co? No za co?!
Andi nie widział innego wyjaśnienia zaistniałej sytuacji, niż takowe, iż była chora psychicznie. Żadna inna, na jej miejscu, by nie odmówiła. No może jedna, ale akurat wiedźmy by małym palcem u nogi w życiu nie dotknął.

Nie zwracał już zbytniej uwagi na kurtkę. Musiał wyjść z tego sklepu. A rudą trzeba będzie oddać w ręce kata. Powiesi ją na swej królewskiej szubienicy, niemniej to dopiero po Norwegii. Teraz nie miał zamiaru zawracać sobie tym głowy.
 
-----------------
Kochane!
Ja może nie skomentuję tego czegoś powyżej. Nie wiem po prostu jak.
Chciałabym przeprosić za dłuższą przerwę w publikowaniu postów. Po prostu źle się czułam. Wybaczcie, albo wezwijcie królewskiego kata księcia Andreasa. Nie ma sprawy.
Pozdrawiam, Yprisja :*

czwartek, 18 lipca 2013

Zimowe wakacje z wiedźmą? Nawet najlepsze biuro podróży nie ma takich w ofercie! Rozdział drugi.


Tydzień później…

Wellinger popatrzył  z nienawiścią  w oczach na Karla.
Karl spojrzał z mordem na Wellingera.

Tych dwóch chłopaków różniło praktycznie wszystko. Wygląd, charakter, cele do osiągnięcia (z wyłączeniem skoków) , ale coś pozostawało wspólne. Jeden jak i drugi chciał zwycięstwa i liderowania w kadrze – za wszelką cenę.
Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. A tym trzecim - w ich jakże skocznym środowisku -  byli pozostali, czyli Freund, Freitag i Wank, którzy zawsze, ale to zawsze  zdążyli zrobić o ten, jeden, maciupki kroczek  więcej niż oni dwaj.

Wellinger posłał ironicznego całusa w stronę Karla.
Karl pokazał środkowy palec Wellingerowi.

Znajdowali się właśnie na zgromadzeniu kadry. Można by rzec – naradzie wojennej. Problem w tym, że królewicz Andreas takiego typu spotkań – nie lubił. Kompletnie nie widział sensu w siedzeniu na tyłku i nicnierobieniu.  No bo po co? Nie lepiej iść na skocznię, czy chociażby siłownię? Trzeba TRENOWAĆ! A puste gadki o tym, że żaden z nich nie ma formy godnej Igrzysk – nic raczej nie pomogą.
Właśnie. Igrzyska.

To będą pierwsze tego typu zawody dla Andreasa, dlatego musiał je wygrać. Musiał. Skoro on sobie coś zaplanował, to tak już być powinno.
Sęk w tym, że na razie nic nie zapowiadało jego dominacji, bo nie oszukujmy się – w tym sezonie liczyły się tylko trzy drużyny. Polska, Austria i Słowenia.

-… dlatego zaplanowałem dla nas miesięczny obóz regeneracyjny, gdzie będziecie trenować w pocie czoła. Mam nadzieję, że uzyskamy oczekiwane wyniki, bo naprawdę – nie mam pojęcia w czym tkwi problem.

Szkoda, że Andi nie słyszał całego wywodu trenera. Chociaż nie. Może to i lepiej, bo przecież Schuster miał głos ropuchy. Zdechłej ropuchy. A na dodatek wrzeszczał jak kot tej małej wiedźmy. Chłopak nie wiedział, co było - w tym wypadku - gorsze. 
- Super! – dał się słyszeć pełen entuzjazmu głos Freitaga – A gdzie?

Teraz  Wellinger nadstawił uszu i przestał zwracać uwagę na Karla, który przez cały czas robił jakieś dziwne gesty w jego kierunku. Doprawdy…. Powinien przebadać go psychiatra. Andreas był niemal pewien, że na pewno w jego mózgu jest z milion źle podłączonych kabelków i dlatego na świecie pojawiło się takie dziecko jak on.
- Oslo – zdechła ropucha znów wydała głos. Mości książę tolerował to zwierzę tylko dlatego, że dzięki niemu mógł skakać. Gdyby nie ten fakt, już dawno by to coś rozdeptał czubkiem buta. Chociaż nie… przecież by go pobrudził…

Niemniej Andi Norwegię lubił, skoczków z tego kraju również. Fajnie się z nimi rozmawiało, nawet pić potrafili, choć oczywiście Rosjan i Polaków w tym nigdy by nie przebili. Tych pierwszych mógł przeboleć, ale drugich - nie. Dlaczego? Po prostu byli za dobrzy. W tamtym roku w końcu zostali trzecią drużyną Mistrzostw  Świata, a sam Stoch – na tej samej imprezie  wywalczył złoty medal.
-… Lecimy za tydzień.

Jakiś marny strzępek zdania doszedł do uszu Andreasa. Szybko policzył w myślach, że przez ten tydzień, który mu pozostał, nie da rady zaliczyć tej cholernej fizyki.
Diabelski przedmiot.

Będzie musiał jakoś przebłagać tą nauczycielkę, by przełożyła mu nieco termin poprawki. Szkoda tylko, że była stara i brzydka, bo gdyby było inaczej, to on znał już niezwykle skuteczną metodę na załatwianie spaw tego typu.
Uśmiechnął się sam do siebie.

- Z jakiego powodu ci tak wesoło, Wellinger? – spytał  Schuster – Może ty powiesz nam, tu zgromadzonym, jaki jest powód waszej nagłej niedyspozycji?
Wedle życzenia, zdechła ropucho.

- Według mnie  - zaczął – Główna przyczyna leży w trenerze.
Oj… faceta zatkało… a jemu było tak przykro…

Chyba zaraz się rozpłacze i będzie się kajał na kolanach, by go przeprosić… Niedoczekanie! Mało tego! Niemal dało się zauważyć, że duma biła z niego z niewyobrażalną siłą!
Nie, nie bał się, że może zostać wyrzucony z kadry. Był zbyt wielkim talentem, a Schuster nie chciał wypuścić go z rąk. Andi mógł sobie pozwolić na wszystko. No dobra – na prawie wszystko.

- Jeszcze jeden taki numer, Wellinger – powiedział Schuster, gdy odzyskał już zdolność mówienia – to inaczej sobie porozmawiamy. Teraz siadaj z powrotem na miejsce.
O ty podła szujo…

Grozić księciu Andreasowi?! Jak tak możesz, ty nędzny poddany?!  Wracaj do swej pracy na roli!
Jednak na parobków nie powinno się nawet patrzeć, a co dopiero strzępić języka, więc posłusznie klepnął tyłkiem z powrotem na jakiś  cholernie niewygodny fotel.

- Jakieś pytania?
Freund uniósł w górę dwa palce. Chyba jeszcze nie wyszedł umysłowo ze swej szkoły, którą ledwo co skończył.

Trener popatrzył na niego wymownie, pozwalając skoczkowi zabrać głos.
- Jedzie z nami cały sztab, czy tylko pan, panie Schuster?

- Wszyscy – powiedział, a Andreas poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Przez chwilę miał nadzieję, że choć przez miesiąc nie będzie musiał oglądać tej wiedźmy (co przecież często się nie zdarzało), ale oczywiście wszystko musiało iść nie po jego myśli.
Podłapał spojrzenie Karla, który był niezwykle zadowolony. Nic dziwnego. Miał z tą dziewczyną dobry kontakt. Ba! Mało tego! Andi odnosił  wrażenie, że jeszcze trochę i zobaczy ich trzymających się za rączki.

Odruch wymiotny się nasilił.

* * * *

Sammi o wyjeździe do Oslo dowiedziała się wcześniej od skoczków. Co prawda tylko o godzinę, ale dobre i to. Robiło jej się słabo na myśl, że przez miesiąc będzie musiała słuchać tego dupka, ale się już do tego przyzwyczaiła. Ważne, że jej kot, przez ten czas, będzie miał święty spokój.
- Sammi - rozmyślenia przerwał głos jej młodszego brata, Bastiana – Kolacja już jest gotowa.

Uśmiechnęła się z wdzięcznością do kochanego rudzielca z niebieskimi oczyma.
Tak swoją drogą, to skąd takie geny wzięły się w ich rodzinie? Mama miała czarne włosy, tata też. Żadne z dziadków w szkolnych czasach nie miało przezwiska „Marchewka”. Na pewno w szpitalu podmienili noworodki. Na pewno.

Nie zmieniało to oczywiście faktu, że kochała tego malca całym swym sercem. Podniosła się z łóżka, na którym siedziała i przebierała zdjęcia z ostatniego treningu. Najchętniej usunęłaby wszystkie, które szpecił krzywy ryj Wellingera, ale nie mogła tego zrobić, gdyż stałoby się to zbyt podejrzane.
Zeszła na dół, do salonu, gdzie zawsze, całą rodziną, jedli posiłki. Już taka była ich niezmienna tradycja chyba od pokoleń. W domu Bachmannów kolacja była rzeczą świętą.

- To kiedy wyjeżdżacie? – spytała Sabina, jej mama.
- Za tydzień, we wtorek – mruknęła - A co?

Pani Bachmann tylko wzruszyła ramionami. Miała prawo spytać się, kiedy jej własna córka opuści ją na cały miesiąc, prawda?
Sammi ponownie zajęła się bezmyślnym grzebaniem widelcem w sałatce owocowej. Co prawda była to właśnie jej ulubiona, ale nie miała apetytu.

Oczywiście ojciec, który znał ją lepiej, niż ktokolwiek inny, od razu zobaczył, że coś jest nie tak.
- Co się dzieje, słońce?

Czego wy chcecie ode mnie? –pomyślała nieco niegrzecznie, ale na szczęście nie powiedziała tego na głos. Jeszcze tego jej brakowało – awantury z rodzicami.
- Po prostu nie jestem głodna – powiedziała cicho i wstała od stołu. Nie miała siły już na nic. Nawet na to, aby odnieść talerzyk do zlewu, a tym bardziej, by go umyć.

Ledwo zaczołgała się do swojego pokoju, gdzie opadła bezwładnie na łóżko, i już miała zacząć płakać, ale był jeszcze ktoś, komu zawsze mogła wszystko powiedzieć bez obaw, że zostanie wyśmiana.
Duży, czarny kot wskoczył na pościel i z zadowoleniem zamruczał cichą, uspokajającą melodię. Wyczuł, że jego pani nie jest w najlepszym nastroju.

Sammi popatrzyła na pupila z czułością. Siadła obok niego.
- Dlaczego życie jest tak cholernie niesprawiedliwe, Sprytul?

------------------------
Kochane!
Nie spodziewałam się, że dziś wstawię tu rozdział, tym bardziej, że napisałam go przed chwilą. Obiecałam nowość u Dawida. Wiem. Postaram się, by tam pojawiło się coś w przeciągu kilku najbliższych dni. Po prostu dziś siadłam i spojrzałam na tą połówkę rozdziału, którą miałam stworzoną, a następnie z trudem doklepałam dwa zdania. Jakoś tak... Nagła niedyspozycja. Zdarza się. Proszę o wybaczenie.
Pozdrawiam, Yprisja :*

wtorek, 16 lipca 2013

Wiedźmy rzucają uroki - zapomniałeś? Rozdział pierwszy.


Andreas stał przed lustrem już dobre piętnaście minut. No cóż, może to było trochę dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że kobietą przecież nie był, ale cholerne włosy za nic nie chciały się ułożyć.
Sfrustrowany chłopak ponownie przeczesał je palcami prawej dłoni, jednakże to tylko pogorszyło ogólny efekt, bowiem każdy kosmyk jego brązowych kudłów sterczał w inną stronę.

Oczywiście, musiało się to przydarzyć akurat dziś, kiedy miał ważną randkę. Chociaż wróć. Każda randka przecież była ważna, ale ta niewątpliwie należała to tych szczególnych, gdyż jego dziewczyna… no cóż… aniołkiem nie można było jej nazwać.
Mimo wszystko, chłopak uśmiechnął się, przypominając sobie ostatnie wyjście tego typu, ale nie mógł się zbyt długo cieszyć tymi wspomnieniami, gdyż drzwi do jego pokoju otworzyły się z hukiem, a do środka wpadła jego siostra – Alice.

- Czego? –spytał, próbując ponownie ułożyć włosy.
Dziewczyna zlustrowała go spojrzeniem od góry do dołu i gwizdnęła z w uznaniem, czym nieco podniosła go na duchu. Może nie było najgorzej….

- Mama kazała ci przekazać, że masz iść na dół – powiedziała, a gdy on ponownie  zajął się włosami, dodała stanowczo – Natychmiast.
- Zapomnij – mruknął i powrócił do przerwanego zajęcia.

Alice wybuchnęła perlistym śmiechem.
Co jest w tym takiego śmiesznego? Podła wiedźma na pewno rzuciła na niego urok. Miał przecież przywiązać sobie czerwoną kokardkę do bransoletki. Tak. Miał i oczywiście tego nie zrobił. A teraz dostał nauczkę.

- Wiesz, że istnieje takie coś, jak lakier do włosów?  - spytała, nadal się śmiejąc, za co oberwała poduszką w głowę – Jakoś udałoby mi się ogarnąć te twoje blond kudły.
O nie! Tego było już stanowczo za wiele. Doskonale wiedziała przecież, że nienawidził, gdy ktoś nazywał go blondynem. Nie jego wina, że dzieciństwo go tym pokarało.

- Ściemniały – odrzekł stanowczo  - Teraz są brązowe, daltonistko.
Jego siostra udała obrażoną i skierowała się ku wyjściu z pokoju, ale on nagle oprzytomniał.

- Ali – użył skróconej wersji imienia siostry - Przynieś ten lakier, proszę. Nie mogę się przecież pokazać wybrance swego serca z artystycznym nieładem na głowie…
Błagalnego tonu w jego głosie nie słyszało się zbyt często, gdyż Andi z większością problemów radził sobie sam, dlatego brwi dziewczyny poszybowały wysoko do góry.

- Chyba chodziło ci o wybrankę dolnej części twego ciała, bo serca – braciszku – nie masz – powiedziała z ironią w głosie i wyszła z pokoju.
Andreas miał nadzieję, że zaraz wróci z pożądanym przez niego kosmetykiem, bo nabrał pewności, że na pewno sobie bez niego nie poradzi.

Jego wzrok poszybował nagle na zdjęcie z dzieciństwa, a tym samym na te cholerne blond kudły. Pamiątki nie wyrzucił z jednego, głównego powodu – na szyi miał zawieszony pierwszy złoty medal za jakieś zawody. W sumie nie pamiętał jakie, bowiem nie przywiązywał do takich błahostek żadnej wagi.
Andreas Wellinger żył tylko teraźniejszością.

Dobra, jest jeden wyjątek – pomyślał, gdy usłyszał głośny wrzask dobiegający zza jego okna. Oczyma wyobraźni zobaczył nieśmiertelnego kota.

* * * *

Gdy,  po całym zabiegach upiększających jego włosy,  zszedł na dół, do kuchni, jego rodzice nie mieli zbyt zadowolonych i szczęśliwych min. Ba! Mało tego! Matka wyglądała tak, jakby miała zaraz dostać załamania nerwowego.
Chłopak niepewnie popatrzył na ojca, ale w jego oczach dostrzegł gniew. Do takich zachowań Andi przyzwyczajony nie był, a niepewność  zaczęła go zżerać od środka.

- Dzwonili ze szkoły – wyszeptała jego rodzicielka – Powiedzieli, że jeszcze jeden taki incydent i możesz się z nią pożegnać.
Roześmiał się w duchu, bowiem wolał tego przy rodzicach nie robić. Wygodnie rozsiadł się na krześle, uprzednio sprawdzając, czy przypadkiem nic nie jest na nim rozlane. Miał dość niepowodzeń jak na jeden dzień.
Wróć – kogo on oszukiwał? – Tak naprawdę szkoda mu było kasy, którą przeznaczył na te spodnie. Kosztowały majątek, a on był pewien, że urok wiedźmy nadal działał.

Jeśli chodzi o szkołę, to niewiele go obchodziła. Co innego, gdyby zadzwonił trener z informacją, że wyrzuca go z kadry narodowej! Wtedy by się przejął – faktycznie, ale nie teraz, gdy sprawa była nic nieznacząca.
Złapał jedno zielone winogrono i wrzucił do ust, a następnie wstał od stołu. Nie skomentował informacji, którą przekazali mu rodzice. Nie widział potrzeby, by strzępić sobie język na takie coś.

- Dokąd się wybierasz?
Pytanie, które zadał ojciec, niefortunnie zawisło w powietrzu. Jak Andreas tego nie lubił… Starzy sprawdzali go na każdym kroku, traktowali jak maleńkie dziecko.

- Mam dziewiętnaście lat – powiedział dumnie.
- O nie, mój drogi – stwierdził mężczyzna – Dziewiętnaście, to ty skończysz pod koniec sierpnia, a teraz mamy jaki miesiąc? Grudzień,  Andi.

Chłopak westchnął sfrustrowany. Nie było sensu się kłócić i ukazywać własnych racji, gdyż się cholernie śpieszył. Powiedział tylko:
-Co nie zmienia faktu, że jestem dorosły.

Po tych słowach skierował się w stronę drzwi wyjściowych, które trzasnęły tak mocno, że na pewno zawiadomiły całą, zebraną w domu rodzinę, że królewicz Andreas opuścił swój pałac, a  swych niecnych poddanych zostawił na pastwę losu.

* * * *

Sammi siedziała na ogrodowej huśtawce, co było dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że wokół było pełno śniegu,  na dodatek mróz szczypał w uszy i nos. Jej to jednak nie przeszkadzało. Kochała zimę, a to dlatego, że wtedy były skoki. A jak były skoki, to ona miała pracę.
Dziewczyna była bratanicą głównego psychologa skoczków,  a sama jeździła na zawody w roli fotografa kadry narodowej i ponoć była dobra. Ponoć, bo jeden jedyny debil, który był wielkim wrzodem na tyłku, sądził inaczej.
Nietrudno zgadnąć, że był nim właśnie Wellinger, prawda?

Rozmyślania czarnowłosej momentalnie przerwał przeraźliwy płacz jej kochanego pupila.
A ten płacz dochodził z posesji sąsiadów, gdzie Sprytul bardzo chętnie udawał się na spacery.

Najgorsze myśli przechodziły przez jej mózg, gdy kierowała się tam, skąd dochodziły dźwięki. I oczywiście  - jak zwykle zresztą – się sprawdziły. Brązowa czupryna, którą zobaczyła przez płot, podziałała na nią jak płachta na byka. Momentalnie dobiegła do furtki, która była uchylona. Wyrwała kota z rąk tego nędznika, który trzymał go za ogon, głową do dołu i po prostu… sobie nim machał!
- Welingerr! – wycharczała przez zęby – Zabiję cię, sukinsynie.

Biedny kot skulił się w jej ramionach. Był przerażony, czego nie można było powiedzieć o chłopaku, biorąc pod uwagę groźbę skierowaną pod jego adresem.
- Tak, tak, wiedźmo… rzuć na mnie kolejne zaklęcie, pewnie znasz z milion takich unicestwiających, co? A może twój kot ma jakiś jad w pazurach, którymi mnie podrapał i zaraz będę się wić w jakiś strasznych męczarniach?

- Jesteś podłym skurwysynem, wiesz?  - spytała cicho, bo nie miała już siły dłużej się kłócić.
- W rzeczy samej! – chłopak uśmiechnął się, ukazując swe białe zęby – Ale ja też znam jedno zaklęcie!

Była pewna, że zaraz trafi ją jasny szlag, ale to byłoby zbyt kompromitujące w obecności wkurwiającego skoczka. Nie skomentowała, więc jego stwierdzenia.
- Abrakadabra! Hokus-pokus! Na gównie wyrośnie krokus! – wrzasnął Wellinger, po czym wyminął ją i w świetnym humorze gdzieś sobie polazł.

Chociaż to dobre.


-----------------
Jakoś nie chciało mi się wyszukiwać informacji na temat ewentualnego rodzeństwa Adreasa, więc macie starszą o rok siostrę ;)
Pozdrawiam, Yprisja :*
 

niedziela, 14 lipca 2013

Czarny kot zwiastuje nieszczęścia. Prolog.


Nieduży chłopiec, być może około czteroletni, biegał po podwórku, a konkretniej ganiał wielkiego, czarnego jak noc kota. Kota, który bynajmniej nie należał do jego rodziny.
Nigdy wcześniej go nie widział, a kicia wyraźnie chciała się z nim bliżej zapoznać. Miała pecha, bo chłopiec zwierząt nie lubił, a futerkowych w szczególności. Być może wynikało to z tego, że jego rodzicielka unikała tych stworzeń jak diabeł święconej wody. Być może. W  każdym bądź razie, mały blondynek nagle złapał zwierzaka za ogon, a on zaczął przeraźliwie wrzeszczeć.  Tak – wrzeszczeć, bo miauczeniem tego nazwać nie można było.

Nagle zza płotu wyłoniła się dziewczynka prawdopodobnie w jego wieku, choć była dużo niższa.  Ciemne włosy miała związane w dwa, podskakujące na ramionach warkoczyki. Niewątpliwie była bardzo ładna.
Cóż z tego, skoro patrzyła na chłopca z niewyobrażalną złością w swych zielonych oczach?

- Dlaczego biegasz za moim kotkiem? – spytała niezwykle wyraźnie jak na swój wiek.
- Ja… - zaczął, ale nie wiedział, co ma powiedzieć. Przecież nie był doświadczony w rozmowach tego typu. Każdy go zawsze uwielbiał i dawał mu łakocie.

Teraz sprawy miały się nieco inaczej.
Nie zauważył, gdy kot … po prostu gdzieś uciekł. Skierował ponownie wzrok na dziewczynkę. W oczach małej zalśniły łzy.

- Mama mi powiedziała, że może będziesz chciał się ze mną bawić. Nie mam tu żadnej koleżanki, bo wczoraj tu przyjechaliśmy. Ale ty jest niedobry. Skrzywdziłeś Sprytula.
Chłopiec zakodował sobie w dziecięcym mózgu, że wrzeszczący, czarny potwór tak właśnie miał na imię, ale niewiele mu to pomogło, gdyż dziewczynka odeszła.

- Głupia – powiedział na tyle głośno, by usłyszała.

****

Prawie piętnaście lat później…

Andreas Wellinger siedział na lekcji. No tak – tylko siedział. W sensie czysto fizycznym, gdyż duchem przebywał na skoczni. Profesorka widocznie to zauważyła – a, że była to strasznie wścibska baba, która nie miała ani odrobiny zrozumienia – musiała się na niego uwziąć.
- Do odpowiedzi, chłopcze – stwierdziła sucho, jednak on nie ruszał się ze swojego wygodnego miejsca w ostatniej ławce pod samą ścianą.
Nagle niezwykle zainteresowała go gazetka tuż nad jego głową. Chociaż ok – interesowało go wszystko z wyjątkiem fizyki.

- Wellinger! – wrzasnęła, jednak on obdarzył ją tylko chłodnym spojrzeniem  i ponownie chamsko odwrócił się w drugą stronę.
Niech sobie krzyczy. Poskrzeczy, poskrzeczy i przestanie. Przerabiał to już milion razy zarówno z nią, jak i innymi nauczycielami.

Nie. Stop, Andi – pomyślał gwałtownie.
Przypomniał sobie, że przecież groziło mu  niezaliczenie całego semestru. Nigdy się tym specjalnie nie przejmował, jednak teraz, gdy częściej w szkolnych murach go nie było, bo  przecież wyjeżdżał na Puchar Świata, myśl ta jakimś cudem zrobiła niezły harmider w jego głowie.

- Weeeeeeellllingeeer! Wstajesz, czy mam cię czymś podnieść?!
Niechętnie, ale tak. Zrobił to. Powolnym, niemal żółwim tempem skierował się w stronę tablicy. Nie mógł odpowiadać z miejsca. Zasady fizyczki.

- Prawa Keplera, Wellinger – powiedziała wyraźnie zaskoczona tym, że chłopak w ogóle raczył wstać – Wszystkie trzy.
No tak.
Westchnął sfrustrowany. Znał tylko jedno i je powiedział. O pozostałych  nie miał zielonego pojęcia.

- Jeszcze dwa, Wellinger – odparła fizyczka.
Chłopak popatrzył na nią z nieukrywaną złością.

- Nie umiem – powiedział, a ona tak po prostu wybuchnęła śmiechem.

- Dostajesz dziś dwie oceny, Wellinger. Piątkę i jedynkę.

Chwila, czegoś tu nie rozumiał.
- Piątkę za znajomość jednego prawa, a tą mniej pozytywną ocenkę za to, że nie masz pojęcia, co się dzieje na lekcjach. Dwóch pozostałych nie omawialiśmy, Wellinger.

Fajnie wiedzieć.
- Coś jeszcze? – spytał.

Kobieta pokręciła przecząco głową, co oznaczało, że był wolny. A Andreas wolność rozumiał w sposób jednoznaczny. Podszedł do swojej ławki, wrzucił do niego niedbale prowadzony zeszyt i poobgryzany długopis. A później? Po prostu wyszedł z sali.
W środku lekcji.

- Welllllllllllllingeeeeeeeeeeeeer! – wrzasnęła kobieta ponownie, ale on niczego sobie z tego nie zrobił.
Trzasnął drzwiami, co miało być oznaką jego całkowitego lekceważenia tak niepotrzebnego dla niego przedmiotu.

Oczywiście jego zły i niefortunny dzień nie mógł się skończyć na tymże wydarzeniu. Nie, bowiem po schodach wchodziła właśnie czarnowłosa dziewczyna. Dziewczyna, której nienawidził od pierwszego dnia, gdy ją tylko poznał.
- Idzie czarownica! Ojej… a gdzie zgubiłaś swojego kota, co? Chyba wy się z nimi nie rozstajecie?

Tak. Chodziło mu o tego samego potwora, którego ganiał w dzieciństwie. Jakimś cudem -  ten wrzeszczący upiór -  jeszcze żył. Nic dziwnego – był pupilkiem wiedźmy. Na pewno go zaczarowała, napoiła magicznymi eliksirami, czy coś w tym stylu.
- Spierdalaj – powiedziała na pozór cicho, ale na tyle głośno, by zrozumiał.

I to zrobił.
Zrozumiał.
Spierdolił z tej zatęchłej budy, ale na pewno nie odczepił się od Sammi.

Uśmiechnął się szeroko sam do siebie, a wszystkie dziewczyny, które mijał po drodze, mało się nie  zabiły o własne nogi, gdy ujrzały ten - jakże cudowny i wymowny - widok.