niedziela, 31 maja 2015

Co czarny kot złączył, tego nawet wełniane kalesony nie rozdzielą. Epilog.


 

55 lat później…

Ogień, który płonął w kominku, tańczył radośnie, stwarzając pełen romantyzmu nastrój, a jego płomienne języki zdawały się wzajemnie prześcigać w drodze do celu na lekko spróchniałym kawałku drewna.

Mieszkanie państwa Wellinger urządzone było w bardzo dobrym smaku, a to zasługa przede wszystkim Pani tego małego królestwa, którą była już ponad siedemdziesięcioletnia Sammi. Jej niektóre pamiętne fotografie zdobiły praktycznie każdą możliwą ścianę. Tak, przede wszystkim te z niezwykłych Igrzysk Olimpijskich, kiedy jej mąż i jego trzej koledzy odbierali medale wykonane ze złotego kruszcu.

Kobieta oderwała wzrok od małej, dopiero co powstającej części garderoby. Dwa wystające z niej druty wbiła tak, by żaden ze splotów się nie rozplątał, a następnie z powątpiewaniem popatrzyła na swojego małżonka, dla którego zresztą  właśnie szykowała wcześniej wspomniane wdzianko. W końcu zbliżała się zima, noce były coraz chłodniejsze i należało zacząć zakładać kalesony, a te wykonane z ciepłej wełny były bardzo wygodne oraz skutecznie chroniły przed zapaleniem pęcherza.

Sęk w tym, że ten burak, który  - w tejże chwili – siedział uśmiechnięty od ucha do ucha w swoim bujanym fotelu (nieoficjalna nazwa – królewski tron)  i palił fajkę, nie chciał o żadnym zabezpieczeniu przed chłodem słyszeć, co było absolutnie niewytłumaczalne i niedopuszczalne, niemniej zgodność charakterów nigdy nie była ich atutem. Świadczyć mógł o tym chociażby niedoszły rozwód dwadzieścia lat temu oraz liczne kłótnie o błahostki. Co nie zmieniało jednakże faktu, że drugiego takiego małżeństwa trzeba było szukać ze świecą. Niepodważalnie. Bo państwo Wellinger kochali się bezapelacyjnie i na pewno – w razie takiej potrzeby – jedno za drugie oddałoby życie.

Z kolei sam Pan Senior czuł się wyjątkowo dobrze. Doprawdy jego królewskie samopoczucie było wyborne, a żyło mu się też całkiem nieźle, biorąc pod uwagę fakt, iż jego ukochana małżonka była jego wierną poddaną i jeśli on na obiad zażyczył sobie nawet pamiętny kotlet z renifera, ona go sporządzała, więc na co miał narzekać?

Na pewno nie na piątkę dzieci, osiemnaścioro wnucząt i troje prawnucząt.

Tak, udała mu się rodzinka, ale dzięki temu nie musiał martwić się o swojego godnego następcę na królewskim tronie, co było wyjątkową zaletą tej mnogości, nawet jeśli podczas Bożego Narodzenia brakowało im krzeseł w domu, a stoły okazywały się być zbyt krótkie, by pomieścić wszystkich (niemniej później jakimś cudem każdy dostawał swoje należyte miejsce).

Nagle drzwi do mieszkania zaskrzypiały niespokojnie, a Książę Wellinger Starszy obiecał sobie w myślach zgłosić to do swego zaufanego lokaja, by poinformował jakiegoś mechanika, który naprawiłby tą jakże uprzykrzającą się mu usterkę. Jednakże gdy podniósł głowę, a z ust wyjął fajkę (za młodu nie mógł przecież palić, bo trenował, więc musiał odrabiać to teraz!), ujrzał  nie nikogo innego, jak swojego najmłodszego, zaledwie dziesięcioletniego wnuka – Oliviera. Władca darzył go wyjątkową sympatią, tudzież jego zły humor wywołany tymi cholernymi kalesonami z farbowanej na błękitno owczej wełny, wyparował w przestworza, a on uśmiechnął się promiennie, ukazując istny cud stomatologiczny – sztuczną szczękę z kilkoma, specjalnie wstawionymi,  złotymi zębami.

Malec był idealną kopią swojego dziadka w młodości - jeśli chodziło o wygląd zewnętrzny. Blond włosy sterczały na wszystkie możliwe strony, tęczówki niezwykle mocno nasączone były płynnym błękitem, a urocze policzki  zdobiły przesłodkie rumieńce. To wszystko na pewno działało na mijane po drodze panny.

Niemniej dziś Oli wydawał się być wyjątkowo smutny. Pod pachą trzymał zeszyt w grubej, czerwonej okładce, a Pan Wellinger wiedział, iż wnuk nie radzi sobie zbyt dobrze z językiem niemieckim, dlatego czasem zdarzało się, że pomagał mu pisać wypracowania. Podejrzewał, iż dziś nie miało być wcale inaczej.

- Tak nie może być! – wzburzony do głębi ton chłopca na moment zastanowił Pana Starszego – Ta głupia jędza kazała mi napisać karne wypracowanie pod tytułem: „Moje korzenie – o tym jak dziadek i babia zostali małżeństwem”. To musi być bardzo ciekawa historia, więc uważam, iż powinniśmy wymyślić coś godnego naszego nazwiska, prawda?

Książę uśmiechnął się pod nosem, w głowie układając sobie wszystkie wspomnienia, które miały służyć za pracę domową wnuka. Jego wzrok powędrował w kierunku stojącego w kącie wiklinowego koszyka, który wypchany był - ubranymi w niemalże aksamitne poszewki -  poduszkami. Mały, czarny niczym węgiel, kotek podniósł właśnie główkę, przeciągnął się, prostując kręgosłup i wszystkie cztery łapy, a następnie zmierzył  zebranych w pomieszczeniu wciąż jeszcze zaspanymi, zielonymi oczkami.

- Widzisz, Oli tego stwora? – spytał momentalnie, przenosząc spojrzenie na roześmianą twarz swojej małżonki, choć próbowała ukryć ją za tą jakże ohydną włóczką oraz drutami – Tak się składa, że historia, którą ci opowiem, wydarzyła się naprawdę i nie musimy niczego zmyślać. A wszystko zaczęło się od identycznego kota; na imię zaś miał Sprytul…

KONIEC

A jeśli ktoś z Was chciałby poznać opowieść Wellingera Seniora, powinien cofnąć się do samego prologu, ponieważ wszystko, co tu zostało napisane, jest szkolnym, karnym wypracowaniem jego ukochanego i jakże rozpieszczonego wnuka – Oliviera.

Z serii ciekawostek: Nauczycielka, która sprawdzała tę pracę, nie uwierzyła w jej prawdziwość, więc uznała dopiero całkowicie wymyśloną, banalną historyjkę o tym jak Sammi i Andreas poznali się na dyskotece oraz– co najlepsze! – zapałali do siebie gorącym uczuciem już od pierwszego wejrzenia. To było ewidentną zniewagą Najwyższego Majestatu.

Za tę obrazę, została powieszona na królewskiej szubienicy po uprzednich wymyślnych torturach dnia szóstego od jej aresztowania.

To właśnie Oli odziedziczył królestwo po swoim dziadku, który zmarł w wieku stu pięciu lat.

_________________________________________________
Koniec.
Nie potrafię pisać szczęśliwych i względnie zabawnych zakończeń, dlatego oddycham z ulgą, że jakoś się udało. Bo przecież wszyscy, którzy byli ze mną od początku, wiedzą, co tu się działo. Nagłe zakończenia pisarskiej kariery, półroczne przerwy... No ale dałam jakoś radę, choć to trochę jeszcze nie tak miało być. Ale obiektywnie rzecz ujmując... lepszy Psychiczny Księciunio Morderca Kota, aniżeli Psychiczny Księciunio z zapędami na miarę Christiana Greya według pierwotnej wersji (choć swoją drogą jakoś za tym bohaterem nie przepadam).

Dziękuję WSZYSTKIM! W życiu się nie spodziewałam, iż zdobędę aż taką popularność w tym światku. To trochę ponad moje wszelkie oczekiwania. Cały czas pamiętam, jak się cieszyłam, kiedy niemal natychmiast po publikacji prologu pojawił się pierwszy komentarz. A później to ogromne zainteresowanie Najwyższym, Sammi, pająkami, Sprytulem... Normalnie nie wiem, co powiedzieć.
I nie będę oszukiwać, iż pokochałam to opowiadanie. Bo naprawdę pisało mi się niektóre rozdziały niezwykle ciężko, bez zbędnych uczuć, bez... "tego czegoś". Jeśli wiecie o co mi chodzi. I ten koniec to dla mnie prawdziwa ulga.
Gdzie będę? Nie wiem. Poważnie. Na pewno na Idealnych Wadach, które jak najszybciej będę chciała zakończyć i oddać do świętego spoczynku. No i pewnie u Jakusia, ale to jeszcze trochę. Kiedy już to wznowię, na pewno tu o tym napiszę ze względu na popularność tego bloga
Jeszcze raz DZIĘKUJĘ! Jesteście najlepsze, wspaniałe i cudowne! A jeśli ktoś, kto jeszcze tego nie zrobił, chciałby porozmawiać, o coś spytać, zapoznać się, to numer GG jest podany. Nie gryzę. (no dobrze, może czasem się zdarzy :D)
Buziaki, słoneczka! :*

czwartek, 28 maja 2015

Odwaga i spontaniczność to pierwszy krok do szczęścia, Władco. Rozdział dwudziesty trzeci.


2014, Soczi.


- Chyba żartujesz.

- Chciałbyś.

- Nie mówisz tego poważnie, Wellinger.

- Ile razy mam ci powtarzać, że jeśli zdobędę tu złoto, to naprawdę tak zrobię?!

Książę zmierzył Freunda przeszywającym spojrzeniem i  - mimo braku rogów renifera wyrastających z tej blond czupryny – jeszcze bardziej utwierdził się w przekonaniu, iż Severin właśnie tego zwierza przypominał.

Bo Najwyższy przecież się nie mylił.

A tak w ogóle, to nie miał pojęcia, dlaczego rozmawiał na ten temat akurat z tym czymś. Przecież nawet go nie lubił, nie tolerował i najchętniej by go spalił na ogromnym stosie. A jednak siedzieli w pokoju Freunda, popijali kawę w tajemnicy przed Zdechłą Ropuchą i układali plan, który miał zmienić życie Księcia o całe sto osiemdziesiąt stopni.

- Ona się nie zgodzi. – stwierdził renifer i momentalnie uchylił się, bo w tym samym momencie dostrzegł lecącą w jego kierunku łyżeczkę, która dzięki odrobinie szczęścia, uderzyła w ścianę, tworząc na jasnej farbie wymowny, ciemny ślad. – Zwariowałeś?! Mógłbyś mi wybić oko! Zniszczyłbyś mi karierę! Nie musisz się na mnie wyżywać! Ja i tak jestem biedny!

Najwyższy wybuchnął niekontrolowanym śmiechem, ale po chwili ucichł, by ponownie spojrzeć na tego idiotę, który był mu niestety niezbędny.

- Pomożesz mi, Freund. A wiesz czemu? Bo ja zdobędę to złoto. Może nie indywidualne, ale drużynowe na pewno. I dlatego zapraszam cię jutro na zakupy. – po tych słowach, nie bacząc na wyraźne protesty tego osła o treści „ale jutro jest trening”, wyszedł, by przygotować się mentalnie na to, co już wkrótce miało się wydarzyć.


* * *

Pstryk. Pstryk. Pstryk.

Idealnie!

Sammi nawet nie miała kiedy rozmyślać nad toczącym się właśnie olimpijskim konkursem drużynowym, ponieważ była zbyt bardzo zajęta wykonywaniem własnych obowiązków, za które zresztą otrzymywała należytą pensję. Nie to, że nie interesowała się tym, jak radzi sobie niemiecka kadra, ale złoto i tak było przeznaczone Austriakom, także w ogóle nie łudziła się tym, iż Wellinger i spółka mogą ich pokonać.

Nie po tym wszystkim.

Uśmiechnęła się szeroko, gdy zobaczyła, iż – mimo czarnych myśli – jej rodacy objęli prowadzenie, którego nie oddali już do końca konkursu. Później zaś nie liczyło się już nic innego, bo jakimś niewyjaśnionym sposobem zdobyli złoto, pokonując w pięknym stylu najgroźniejszych rywali, a tym samym niezaprzeczalnych faworytów tej imprezy. Być może nikt nie mógł uwierzyć w to, co się wydarzyło, ale każdy okazywał radość na swój własny sposób.

Schuster nawet zaczął tańczyć, a taniec ten oderwał uwagę wszystkich od głównych zainteresowanych, którzy  - choć przez tą krótką chwilę – mogli upajać się swym szczęściem w samotności.

Pstryk. Pstryk. Pstryk.

Zdjęcia, które wykonała, miały być niemalże świętą pamiątką tego niezwykłego sukcesu.


* * *

Oczywiście – Freund miał niepodważalną rację.  Sammi mogła się nie zgodzić, a wtedy nastąpiłaby tragedia, ponieważ on sam byłby skończony ze względu na ewentualną kompromitację na oczach całego świata.

Niemniej wiedział, iż musiał spróbować. W końcu byli parą. Na poważnie, choć w sumie z tym to nigdy nic nie wiadomo.

A co jeśli naprawdę się nie uda?

- Wellinger, ty na serio?

Książę ciężko westchnął pod nosem, następnie w myślach wezwał królewskiego kata i rozkazał, by ściął ten durny łeb Freundowi za zadawanie głupich pytań Najwyższemu Majestatowi.

-Oczywiście. – odpowiedział z godnością, a później wstał, wrzucił do kieszeni to, co było mu niezbędne i już chciał wychodzić z kadrowego domku, by uczestniczyć w ceremonii dekoracji zwycięzców na skoczni, ale dla świętej pewności odwrócił się jeszcze i spytał: - Freitag wszystko już załatwił?

Delikatne kiwnięcie blond czupryny Severina było wystarczającym zapewnieniem dla Najwyższego.


* * *

Stojąc na podium w końcu poczuł się jak zwycięzca. To nic, że hymn niemiecki był znany tylko przez sztab szkoleniowy i nielicznych kibiców. To był jego dzień. I wcale nie dlatego, iż zdobył złoty medal drużynowy.

Już z daleka zobaczył Freitaga. A przynajmniej podejrzewał, że to był Richard, ponieważ jego twarz była skutecznie zasłonięta bukietem róż o barwie krwistoczerwonej. Uśmiechnął się do tłumu kibiców, a następnie wdzięcznie zeskoczył z pudła, rozglądając się za jakimś mikrofonem, który oczywiście powinien załatwić Freund, ale Książę od zawsze wiedział, iż na tego renifera liczyć nie mógł.

Jednak i tu sobie poradził. Mina jakiegoś dziennikarza, który musiał szybko zakończyć relację na żywo spod skoczni, była doprawdy bezcenna, ale kiedy zobaczył, kto porwał mu jego własne narzędzie pracy, zamarł. No bo jak to gonić członka mistrzowskiej drużyny olimpijskiej? To chyba nie wypada, prawda?

Nie liczyły się też ostrzegawcze sygnały nadawane przez Marinusa. Zresztą tą dżdżownicę Najwyższy już dawno powinien zagnieść czubkiem buta, a co dopiero słuchać jakiś bezsensownych rad tego czegoś…

- Mhm. Więc tak. Słychać mnie w ogóle?  - mimo jego niezachwianej pewności siebie, poczuł jak wnętrzności w jego brzuchu wykonują obrót o milion stopni, jednak chciał to zrobić. A biorąc na dodatek  pod uwagę błyskawiczne zainteresowanie wszechogarniającego go tłumu, wiedział, iż nie może już się wycofać. Zresztą nie miał nawet takowego zamiaru. – Dobrze, jeśli słychać, to doskonale. Pewnie zastanawiacie się, co wyprawiam, tak? No cóż, sam do końca nie wiem, ale chciałbym, aby pewna czarnowłosa wiedźma tu do mnie przyszła. Sammi, pozwolisz?

Chyba nigdy nie widział tak zdezorientowanej dziewczyny, która dość powolnym krokiem podążała w jego stronę. W sumie to jakoś niespecjalnie się jej dziwił. Jej nieco walnięty chłopak tuż po dekoracji kwiatowej prosi ją, by stanęła pośrodku ogromnego tłumu w celu w sumie prawie nikomu nieznanym i niewiadomym.

- Także Sammi… Wiesz, że romantykiem nie jestem i nigdy nie będę, ale - tu ujął dłoń dziewczyny, która  ciągle włożona była w puchową, pomarańczowo-czarną rękawiczkę - chciałbym, abyś wiedziała, iż to, co osiągnąłem razem z drużyną, jest również twoją zasługą. Mimo wszystkich przeciwności losu, mimo ludzi, którzy nigdy nie powinni zagościć w naszej kadrze, ty ciągle byłaś z nami i nas nie opuściłaś, choć miałaś do tego pełne prawo. Oraz najlepsze z tego wszystkiego, czyli ja. Bo się w końcu w tobie zakochałem. Pragnę, byś wiedziała, że traktuję nasz związek zupełnie poważnie. Najpoważniej w świecie. Poważniej niż to złoto, które zdobyłem przede wszystkim dla ciebie. A żeby ci to udowodnić, chciałbym, abyś obiecała mi, że kiedyś zostaniesz moją żoną. Może nie teraz, bo jesteśmy na to chyba za młodzi, ale w przyszłości.

Sam nie wierzył, że to powiedział. W końcu ujawnił swoje prawdziwe uczucia przed kimś, kto na to absolutnie zasługiwał. Bez zbędnych uśmiechów, udawania, chorobliwej sztuczności, która dotąd wypełniała każdy jego dzień.

Bo przecież królestwo zasługiwało na godną królową, prawda?

I tak miało się stać. W niedalekiej przyszłości nieokreślonej póki co przez żadne kalendarze i zegary. Kiedyś miała być tylko jego, ponieważ  to co się stało, było niemalże mistyczne i nierealne. Ciche słowo „obiecuję” stało się zaś pewnego rodzaju deklaracją, którą zaakceptował głośno wiwatujący tłum.

* * *

3 lata później

- Wellinger, do jasnej cholery! Patrz pod nogi, bo depczesz mi suknię! Czy ciebie naprawdę  dobrzy ludzie nauczyli poruszać się wyłącznie w nartach!?

- A ty wiedźmo nie wbijaj mi swoich pazurów w żebra, pewnie są zatrute i zaraz umrę! Hybrydy… kto w ogóle wymyślił taką nazwę? Oglądałem Pamiętniki Wampirów i wiem, kim był Klaus! To nie przypadek! Naprawdę zginę! I to przed ołtarzem!

Ksiądz wzniósł oczy ku niebu i zaczął zadawać niemalże retoryczne pytania, czy ta dwójka aby na pewno pragnie się pobrać, gdyż chwilami dopadały go przeogromne wątpliwości. Chociaż biorąc pod uwagę tłum zgromadzony w malutkim kościółku, powoli utwierdzał go w przekonaniu, że to jednak nie przypadek.


- I ślubuję ci miłość, wierność…

A gdy już młodzi wypowiedzieli słowa przysięgi, kiedy  - jak nakazuje obyczaj – pan młody pocałował swą małżonkę… duchowny zorientował się, iż oni naprawdę się kochają. Mimo tego, że momentami zapewnie jedno drugie by zabiło. To nie miało już kompletnie żadnego znaczenia, ponieważ najważniejsza była miłość, która spowodowała ewidentne wzruszenie zaproszonych gości.

Wank wycierał ukradkiem nos w chusteczkę, którą kiedyś dostał od swojej pierwszej dziewczyny.

Zdechła Ropucha zaczęła ewidentnie szlochać.

Welli radośnie zamruczał.

A Arnoldek i Gertrudka przytulili się do siebie i objęli wzajemnie swymi puchatymi łapkami.

To był właśnie początek nowego, czasami nieco wybuchowego związku, który często później kończył się rękoczynami, próbami rozwodu, pobitymi naczyniami oraz porwanymi ubraniami.
Ale te incydenty tylko umacniały fundamenty ich niezwykłej miłości po przejściach.
________________________________
Miały być dwa rozdziały, ale stwierdziłam, że ten ostatni (w którym miał być właśnie ślub) wyjdzie chyba za krótki, także połączyłam to w jedną całość. Pozostaje, więc tylko czekać na ukazanie się epilogu, który już od dawna jest gotowy i czeka sobie na publikację.
Kochane! Chciałabym serdecznie podziękować wam za cierpliwość, wsparcie podczas olimpiady (już podczas kolejnych etapów niestety odpadłam, jednak i tak jestem z siebie bardzo zadowolona) oraz w momencie, kiedy miałam swój maraton matur. Jesteście najlepsze!
A tak właściwie to ten "nowy" ustny polski nie jest taki tragiczny, nawet wtedy, gdy ma się szczęście Madzi i wylosuje się dziwny temat językowy :D
No i co ja mogę jeszcze powiedzieć? Na pewno epilog pojawi się już niedługo. Naprawdę mi ulżyło, kiedy postawiłam dziś kropkę, która zwieńczyła ten rozdział. W końcu koniec, w końcu... No ale dobra. Przecież o końcu będę się jeszcze wypowiadać wtedy, kiedy przyjdzie na to odpowiednia pora.
I nie radujcie się na zapas. Przypomnijcie sobie, iż ja uwielbiam pisać TRAGICZNE i NIESPODZIEWANE zakończenia.
Buziaczki, słoneczka! :*

Edit: mam jakieś problemy z odstępami, także wybaczcie, iż momentami są tak ogromne.

niedziela, 1 lutego 2015

Musisz pokonać swój strach. Zapamiętaj, Władco - Najwyższy niczego się nie lęka. Rozdział dwudziesty drugi.


- Dziecko, błagam… - głos jej matki był przepełniony przede wszystkim troską – Musisz jeść. Doskonale przecież wiesz, iż zdrowe odżywianie to podstawa w twoim stanie.
Sammi pustym wzrokiem spojrzała na ciemnowłosą kobietę w średnim wieku. Jasne, może była świadoma tego, że w ostatniej chwili wyrwała się śmierci z kościstych szponów, jednakże bez jej ukochanego Sprytula dom, do którego wróciła trzynaście dni temu, nie był już tym samym miejscem. Westchnęła, w myślach odmawiając cichą modlitwę za duszę kota.

- Jadłam dwie godziny temu, mamo.  – mruknęła pod nosem – Naprawdę nie jestem głodna.
- Sammi, przecież to twoja ulubiona sałatka… - zaczęła jej starsza kopia, ale momentalnie umilkła zauważając spojrzenie, jakie posłała jej córka. – W każdym bądź razie, jeśli będziesz miała, ochotę, to wiesz, gdzie znajduje się lodówka.

Dziewczyna do drzwi odprowadziła ją jedynie wzrokiem. Nie wypowiedziała ani jednego słowa na pożegnanie, ponieważ po prostu nie widziała takowej potrzeby. Zresztą prawda była taka, iż nic już nie miało sensu.
- Sprytul… jak mi ciebie brakuje. – szepnęła, ale oczywiście nie uzyskała żadnej odpowiedzi. Poczuła, jak w oczach zbierają jej się słone łzy, ale nie chciała ryczeć. Nie teraz. Zresztą nie płakała od momentu, w którym ten cymbał zostawił ją w szpitalu.

Zostawił i już nie wrócił. Nie dawał znaku życia, choć doskonale wiedziała, iż cała kadra wróciła pięć dni temu. Cała – prócz Karla rzecz jasna, którego obejmowały jakieś więzienne procedury powrotu do kraju; nie do końca rozumiała, co one zawierały, ale póki co nie chciała się tym przejmować. Nie teraz.
I nagle – zupełnie niespodziewanie – do jej głowy przyszedł zupełnie szaleńczy pomysł. Pomysł, którego nie powinna realizować, ale ta cholernie buntownicza podświadomość aż krzyczała, że owszem – to rozwiązanie jest niemalże genialne, biorąc pod uwagę tą przerażającą samotność.

A później – zupełnie ignorując zdrowy rozsądek – podniosła się z łóżka i cichutko, uprzednio dokładnie sprawdzając, iż mama jest zajęta robieniem ciasta, ubrała się i momentalnie wyszła na podwórko.
Nic nie powstrzymało jej przed zerknięciem w kierunku domu Wellingerów, ale samochodu Andreasa nie było, co oznaczało zapewne to, że pojechał na trening (lub zupełnie gdzie indziej). Niemniej to nie tam chciała się udać, gdyż cel jej wędrówki był całkowicie inny.

Pragnęła zwykłego spaceru, ponieważ kilka spraw wymagało przemyślenia na rześkim, mroźnym powietrzu.

 

* * * *

Najwyższy podrapał się w czubek głowy i westchnął strapiony. Miał nieodparte wrażenie, iż ten harmider zaraz rozerwie mu mózg, ale postanowił być dzielnym.
Bo przecież doskonale wiedział, w jakim celu znalazł się w takim, a nie innym miejscu.

Zmrużył oczęta i jeszcze raz przyjrzał się tym wszystkim zwierzętom zamkniętym w metalowych klatkach, po czym z powątpiewaniem spojrzał na uśmiechniętego od ucha do ucha młodego sprzedawcę, który już raz oferował swą pomoc, ale Książę odprawił nędznego sługę z powrotem. Co on sobie do diabła wyobrażał?! Że jego Pan i Władca nie potrafi kupić jednego, potencjalnie małego wrzeszczącego stwora?
- A może jednak doradzę? Mamy piękne rasowe…  - niemniej urwał, gdy tylko zauważył ogień w oczach Najwyższego.

-Chcę zwykłego kota i takowego mi pokaż! Dachowiec pospolity! Przyjąłeś już do swojej przygłupiej główki, czego oczekuję?! – wrzasnął na całe gardło, tak głośno, iż chomik, który do tej pory przyglądał mu się z wielkim zainteresowaniem, szybciutko uciekł do swego domku i tam też zakopał się pod dosyć dużą stertą trocin.  – Natychmiast! Dawaj mi sierściucha, bo nie ręczę za siebie!
Pracownik sklepu zoologicznego aż podskoczył do góry ze strachu. W sumie to trudno się mu dziwić, prawdopodobnie nigdy jeszcze nie miał tak znerwicowanego klienta. Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu wyimaginowanej pomocy, jednakże oczywiście radzić musiał sobie sam, dlatego policzył w myślach do dwunastu (jak zawsze uczyła go mamusia), zignorował nieco natrętnego gościa, a następnie wymownym ruchem dłoni zaprosił go do odpowiedniego działu.

Władca uśmiechnął się z wdzięcznością, a następne podążył zdecydowanym krokiem za tym niedorozwiniętym facetem. Z obrzydzeniem patrzył na te wszystkie mijane po drodze myszki, wiewiórki, a nawet jeże. W sumie cicho przeklinał ten pomysł, który kazał mu przyjechać aż tutaj. I to na dodatek po kota. Kota, czyli stworzenie należące do gatunku zwierząt zawsze go nienawidzących. Bardzo wyrazisty dreszcz wstrząsnął jego delikatnym ciałkiem, a jęk uwydatniający to przeogromne cierpienie słyszały chyba wszystkie potwory, ponieważ momentalnie milion par złoto-zielonych oczu skierowało swe ufne spojrzenia na jego skromną osobę.
- Proszę wybrać.  – Książę usłyszał cichy głosik tuż za swymi plecami – Chciał pan dachowca. Tutaj wszystkie są właśnie takie. Wedle życzenia.

Naprawdę mało brakowało, by mocny, nagły szloch wstrząsnął Najwyższym. W jego przepięknych niebieskich tęczówkach już powoli zbierały się słone łzy, co spowodowane było przede wszystkim strachem. Bo tak – bał się tych wrzeszczących potworów.
Mimo wszystko przypomniał sobie, dlaczego tu jest. Dla Sammi. Bo jej Sprytul umarł właśnie przez niego, a on  - choć w minimalnym stopniu  - chciał odkupić swe winy. Dlatego też momentalnie opanował odruch wymiotny, a następnie przyjrzał się wszystkim klatkom. I już w tamtej chwili wiedział, który z nich pojedzie jego wypasionym samochodem.

- Chcę tego. – powiedział zdecydowanie, a następnie wskazał na kota, który jako jedyny nie patrzył na niego tak, jak to robiły pozostałe sierściuchy, ponieważ w tych wielkich oczach zauważył przede wszystkim identyczną chęć opanowania świata, jaką sam posiadał. Nawet futro miał interesujące. Prawie całe białe, tylko w jednym miejscu, tuż nad lewym okiem, dało się dostrzec malutką, brązową łatkę.
A kiedy już wybrane stworzenie wylądowało na jego rękach, nie podrapało go od razu, ale dalej pozostawało w postaci godnej samego Sfinksa. Z tego też powodu Władca, z  przyczyn bliżej niewyjaśnionych, spojrzał na kota i uśmiechnął się pod nosem.

Nie byłby jednak sobą, gdyby nie ostrzegł go przed strasznymi konsekwencjami ewentualnego nieposłuszeństwa.
- Pamiętaj, zwierzu.– powiedział głośno i wyraźnie, a uszy kociaka prawie niedostrzegalnie poruszyły się, co było niepodważalnym dowodem na to, iż uważnie słuchał swego tymczasowego właściciela. – Jeśli choć jedynym pazurkiem zarysujesz moją piękną tapicerkę, to powieszę cię na pierwszej lepszej gałęzi, zrozumiałeś?

Ciche miauknięcie oznaczało zapewne zgodę na warunki postawione przez Najwyższego.

 

* * * *

Rodzice zawsze uczyli ją, że nie chodzi się środkiem jezdni, ponieważ może rozjechać ją samochód, a wtedy powstanie z niej marmolada o smaku Sammi, jednakże w tej chwili całkowicie zapomniała o tym zakazie i bezceremonialnie maszerowała właśnie w ten sposób. Wiedziała przecież, iż ta droga z reguły jest nieuczęszczana przez nikogo, a na pewno nie przez zmechanizowane, straszne maszyny.
Szła i myślała.

O wszystkim. O tym, że cudem przeżyła, że uległa temu pierdolonemu urokowi Wellingera, choć zawsze broniła się przed taką myślą rękami i nogami, że Karl, który był jej przyjacielem, tak naprawdę był w niej na zabój zakochany, a przy okazji chory psychicznie, że Sprytul umarł, bo zjadł trutkę podłożoną przez tego padalca, że …
Że do jasnej cholery! Że beznadziejnie się zakochała, co nie powinno mieć miejsca. Nigdy. A na pewno nie zaraz po rozstaniu z Martinem, który przy okazji okazał się być po prostu niedojrzałym dzieciakiem.

Wzniosła oczy ku niebu, jakby w ciężkich, śniegowych chmurach mogła dostrzec coś, co pomogłoby jej wybrnąć z tej chorej sytuacji, ale rzecz jasna nic tam takiego nie odnalazła. To właśnie jej zasrane szczęście…
Niemniej nie dane jej było długo postać w takiej właśnie pozycji, gdyż głośny samochodowy klakson, którego dźwięk rozległ się tuż za jej plecami, skutecznie ją wystraszył do tego stopnia, iż momentalnie odskoczyła na bok, a do jej krótkich kozaczków wpadła znaczna ilość śniegu, która już po chwili zaczęła przemieniać się w wodę.

Ale nie to miało teraz znaczenie, ponieważ szybciutko w jej mózgu zakodowała się myśl, że to przecież auto Wellingera. Nikt inny  - w promieniu kilkudziesięciu kilometrów – nie poruszał się żółtym, niemalże kanarkowym pojazdem. Przeklęła pod nosem, a następnie zaczęła się modlić, by były to po prostu straszne zwidy, jednakże to coś, co jakże dokładnie odznaczało się na tle białego śniegu, nie znikało, a nawet wręcz przeciwnie – podjechało tak, iż drzwi od strony pasażera znalazły się milimetry od jej własnej kurtki, a następnie po prostu się otworzyły.
A raczej otworzył je Andreas, niemniej to już nie miało większego znaczenia.

- Wsiadaj. – powiedział krótko, a kiedy ona nadal stała w jednym i tym samym miejscu, przeszył ją  gromiącym spojrzeniem i niemal wrzasnął – Sammi do jasnej cholery! Stoisz w zaspie, w butach masz pewnie mokro, a pragnę ci przypomnieć, iż niedawno przeszłaś ciężką operację! Nikt nie powinien wypuszczać cię samej, dlatego wsiadaj! Nie chcę słyszeć ani jednego słowa sprzeciwu!
Czarnowłosa spojrzała niepewnie najpierw na niego, a następnie na miejsce, które miała zająć, ale niestety szybko doszła do wniosku, że miał rację. Do domu pozostał jej szmat drogi, a perspektywa dalszej wędrówki w przemoczonych kozakach nie była ciekawym rozwiązaniem. Spotkanie z nim było zaś czymś nieuniknionym, dlatego westchnęła głęboko, jakby starając się dodać sobie odwagi i wsiadła do środka.

- Sammi…  - zaczął chłopak, ale szybko urwał, gdyż gdzieś z tylnego siedzenia, dobiegło ich ciche miauczenie. Dziewczyna zmarszczyła brwi, bo przecież niemożliwe by było, aby ten człowiek woził ze sobą kota. Całkowicie ignorując, więc jego rękę, którą próbował zagrodzić jej dostęp do wiadomego miejsca, nachyliła się i  - po przesunięciu o kilka centymetrów jego kadrowej kurtki – jej oczom ukazało się prześliczne kociątko, które grzecznie leżało zwinięte w kłębek z nosem wtulonym w rękaw wykładany polarem.
Zamurowało ją. Autentycznie ją zamurowało. Przez chwilę nie wiedziała, co ma zrobić, ale kiedy tylko oczy zwierzaka skrzyżowały się z jej spojrzeniem, była pewna, że musi go wziąć na ręce. Tak też uczyniła.

- Cześć, słodziaku. – szepnęła, głaszcząc białe, gładkie futerko – Jak ty się tu znalazłeś, co?
Uśmiechnęła się szeroko, kiedy śliczne małe stworzonko zaczęło radośnie mruczeć.

- Po prostu go kupiłem.  –odezwał się Wellinger, a Sammi momentalnie przypomniała sobie o jego obecności. – Doszedłem do wniosku, iż należy ci się nowy kot, po tym jak ten czarny rupeć zeżarł tą otrutą mysz. Bardzo mi się spodobał i uznałem, że będzie idealny… No i nazwałem go Welli. Tak na wszelki wypadek, byś o mnie nie zapomniała.
Dziewczyna popatrzyła na chłopaka z niedowierzaniem, a następnie przeniosła prawie nieprzytomne spojrzenie na kociaka, który wygodnie ułożył główkę na jej kolanach i zapadł w głęboki sen.

- Ale …  - zaczęła, choć nie do końca wiedziała, co ma powiedzieć – Ale ja nie mogę go przyjąć. To nie chodzi o to, że mi się nie podoba, czy coś takiego, bo jest naprawdę śliczny… – momentalnie sprostowała widząc zaskoczone spojrzenie Wellingera – niemniej on kosztował i …

Nie skończyła. Nie pozwolił jej tego robić, ponieważ dość szybko zamknął jej usta pocałunkiem. I choć w pierwszej chwili chciała go odepchnąć, nie zrobiła tego, ponieważ przypomniała sobie o tym wszystkim, o czym myślała przed jego nagłym pojawieniem się.
- Mówiłem już, że nie chcę słyszeć słowa sprzeciwu, prawda? – spytał cicho, a ona jedynie pokiwała głową, bo nie była w stanie oderwać spojrzenia od jego błyszczących, błękitnych tęczówek.  – No to się cieszę, bo gdybyś go teraz nie przyjęła, prawdopodobnie osobiście podrzuciłbym go do twojego pokoju. Wiesz… u mnie zjadłby Arnoldka i Gertrukę.

Roześmiała się. Pierwszy raz od pewnego czasu tak naprawdę beztrosko się roześmiała. I była to wyłącznie zasługa Wellingera, przez którego tyle razy płakała.
Cóż za życiowy paradoks.
 
______________________________
Bo nie ma to jak odpowiednia motywacja.
Postanowiłam, że rzucę wszystko i napiszę ten rozdział, by wstawić to tego, a nie innego dnia.. Mam dziś pewną twórczą rocznicę. Dokładnie rok temu, 1 lutego, światło dzienne ujrzał epilog u Wojtusia. Opowiadania, do którego powracam codziennie. Opowiadania, które jako chyba jedyne pokochałam i naprawdę jestem z niego dumna. W końcu opowiadania, które jako pierwsze w życiu skończyłam.  Niektórzy śledzili walkę Wojtka, drudzy nie. Tych, którzy nie odwiedzili tamtego bloga, serdecznie zapraszam na: chora-ambicja.blogspot.com/ .
A jeśli już mowa o skończonych rzeczach...
po pierwsze - pozostały jeszcze dwa rozdziały do końca i epilog. To jest niepodważalna decyzja i nie ma od niej odwołania.
po drugie - kończą mi się ferie, jutro zmierzam do szkoły. Na pewno w przeciągu dwóch tygodni nie będzie tu nic, bo w Walentynki mam olimpiadę, a do tego czasu znikam z tej sfery.
po trzecie - kiedy już powiemy au revoir Księciulkowi, trzeba coś pisać. Na pewno będę na Idealnych Wadach, ale myślałam, by znowu kontynuować coś skocznego. No i tak.. co powiecie na Jakusia, który jeszcze nie przyrządził tych swoich ryb i utknął chyba na drugim rozdziale? kiedyś trzeba go polskiego nauczyć :p
A teraz uciekam do wypracowania z polskiego.
Buziaki, słoneczka! :*

środa, 21 stycznia 2015

Bądź w końcu szczery z uczuciami. Rozdział dwudziesty pierwszy.


Wydawało mu się, że zapadł w długi sen na jawie, zresztą prawdopodobnie tak właśnie było. Nigdy wcześniej tak się nie czuł, nigdy nie doświadczył czegoś takiego. Dlaczego przez te kilkanaście sekund, podczas których stał jak sparaliżowany, miał wrażenie, że wszystko się skończyło? Dlaczego zaczął po prostu spadać w dół, choć próbował łapać się złudnych nadziei?
W pewnym momencie poczuł, że biegł. Szybko, nie zważając na Schustera. A kiedy już znalazł się na zewnątrz, pierwsze co poczuł to ten cholerny mróz, który kochał, ale w tej chwili nienawidził, bo to zima odebrała mu wszystko.

Wszechogarniający go mrok byłby przerażający gdyby nie kilka latarni oraz światło padające ze szpitalnych okien. I być może był zły na świat, być może był gotów zabić Geigera, ale nie potrafił przyjąć do wiadomości faktu, iż ona po prostu nie żyje. Odeszła…, nigdy nie powie, że go nienawidzi…
Wiedźma już nie wróci. Po prostu nie wróci.

Zaczął drżeć. Niekoniecznie  z zimna, ile ze strachu i przerażenia. Spokojnie. Głęboki wdech i wydech. Uspokój się, przecież ona nic dla ciebie nie znaczyła, prawda? To tylko ta jedna z wielu. Kilka nocy, wyzwisk, nic więcej.
Ale to nie była prawda i on doskonale o tym wiedział.

- Andi…
Nie zareagował, choć głos Schustera dobiegł do jego uszu doskonale. W sumie to nie widział powodu, dla którego miałby to zrobić, bo w tej chwili autorytet trenera nie działał na niego w żaden sposób. Po prostu przyjął całkowicie bierną postawę. Odizolował się. Od zimna, od świata, od innych ludzi. I mimo tego, iż to nie on śmiertelnie ją zranił, miał wrażenie, że na jego duszy pojawia się niemożliwe do zmycia piętno zabójcy. Był nim.

Powinien ponieść karę.
Śnieg nadal padał, temperatura spadła, a on… stał.

- Wellinger do jasnej cholery! – mężczyzna dostawał już białej gorączki – Wellinger, spójrz na mnie! Ona żyje,  rozumiesz?!
Przez jeden krótki moment nie reagował, choć doskonale przecież słyszał to, co wykrzyczał przed chwilą Schuster. Dopiero po kilkudziesięciu sekundach podniósł głowę, a następnie, kiedy jego błękitne tęczówki skrzyżowały się brązowym spojrzeniem tego, którego od zawsze nazywał Zdechłą Ropuchą, uwierzył, że te słowa są prawdziwe.

Bo nie mógł być po raz kolejny okłamany. Nie mógł, gdyż prawdopodobnie by tego nie wytrzymał.
- Ona żyje, Adi. Nie jestem lekarzem, nie mam pojęcia jak to możliwe, ale…

Nie skończył, nie miał szans tego zrobić, gdyż jego już w tamtym miejscu po prostu nie było. I choć w pierwszym momencie ogarnął go niewyobrażalny szok, po chwili przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie.
Bo liczyło się tylko to, co przed sekundą zakomunikował mu Schuster.

Ona żyje.

 

* * * *

 
Nie wiedziała, co się stało. Nie miała pojęcia, gdzie się znajduje, w sumie nie rozumiała niczego. W jednej chwili czuła przeraźliwy smutek, później zimno, które oplotło jej nagie ramiona, a następnie przerażenie i… nicość. Później było coś jeszcze. Coś dziwnego, niemalże strasznego, ale z drugiej strony interesującego, niemniej nie potrafiła tego nazwać. Miała wrażenie, że leciała, następne upadła na coś zimnego, a czyjaś dłoń pomogła jej wstać, jednakże jej nie dostrzegła.

A później obudziła się wśród białych, szpitalnych ścian, kiedy – jak się okazało – jeden z lekarzy wypisywał akt zgonu. Miała ochotę się roześmiać, gdy tylko dostrzegła miny wszystkich zgromadzonych, ale już za moment świat zaczął wirować i zapanowała ciemność.
Tym razem nie widziała żadnych dłoni.

 

* * * *

2 tygodnie później.

 
- Powiedziałam przecież, że nie chcę cię widzieć! – jej donośny krzyk roznosił się pustym echem po całej sali – Nie i koniec!

Co jednak z tego, skoro główny zainteresowany wraz bezceremonialnie musiał wleźć do małego, pojedynczego, aczkolwiek  - mimo wszystko – przytulnego pomieszczenia? Westchnęła głęboko, gdy dostrzegła  zniszczoną fryzurę Wellingera, czego główną sprawczynią musiała być gruba, wełniana czapka.
-Przyszedłem cię odwiedzić, wiedźmo. Mam nadzieję, że mimo wszystko czujesz się już lepiej i niedługo wrócisz do naszego pokoju. Bo wiesz, ktoś musi poskromić te upiory, które ciągle latają mi nad łóżkiem. Wczoraj nawet zauważyłem nietoperza! Walnął mi w okno! A, no i rzecz jasna masz pozdrowienia od Arnoldka i Gertrudki. Moje maleństwa tak bardzo cię pokochały, że płaczą bezustannie i nawet moja ojcowska obecność ich nie zadowala…

Sammi popatrzyła na niego z wyraźnym powątpiewaniem. Od jakiegoś tygodnia – czyli od momentu, w którym poczuła się na tyle dobrze, że była w stanie w miarę normalnie rozmawiać – każdy dzień musiał być stracony za sprawą obecności tego człowieka. I choć na początku nieco bawiły ją te wywody, teraz , najzwyczajniej w świecie, miała ich dosyć. Niemniej ten ktoś po prostu tego nie potrafił zrozumieć i codziennie, o dwunastej, musiała znosić prawie dwugodzinne wykłady na temat tych cholernych pająków.
- Ile razy mam ci jeszcze powtarzać, że cię nienawidzę i nie mam zamiaru dłużej…

- Dłużej tolerować twojej obecności, Wellinger. – skoczek momentalnie, w sposób nieco zniekształcony sparodiował słowo w słowo to, co miała mu powiedzieć. – Wiem, wiem, Sammi. Powtarzasz mi to codziennie, a jednak ciągle mnie nie zabiłaś.
Westchnęła. Policzyła do dziesięciu (a dla pewności nawet do piętnastu) i w końcu zadała pytanie, które kołatało się w jej głowie od jakiegoś czasu.

- Dlaczego to robisz?
W pierwszej chwili widocznie nie zrozumiał, co miała na myśli. Nic zresztą dziwnego. Na jego czole pojawiły się zmarszczki, które świadczyły o tym, iż mocno się nad tym zastanawia, więc poczuła, że musi wszystko wyjaśnić.

- Przecież też mnie nienawidzisz, otrułeś mojego kota, kupiłeś pająki, chociaż wiesz, że niczego na świecie nie boję się bardziej. A teraz przychodzisz sobie do mnie jakby nigdy nic, jakbyś był moim kumplem. To nie jest normalne, a przynajmniej ja tego kompletnie nie rozumiem. Sądzę, iż należą mi się jakieś wyjaśnienia, prawda?
Przez chwilę żadne z nich nie wykonało żadnego ruchu, gestu, nie wypowiedziało ani jednego słowa. Tylko ciche odgłosy wydawane przez specjalistyczną aparaturę, utwierdzały ich w przekonaniu, że czas się jednak nie zatrzymał. Mierzyli się jedynie spojrzeniami, jakby chcieli wybadać, na ile mogą sobie pozwolić.

- Nie nienawidzę cię, Sammi. – mruknął chłopak, przerywając to dziwne odrętwienie, w którym się znaleźli.  – Nigdy cię nienawidziłem.
Teraz ona niczego nie rozumiała. Nie rozumiała niczego i to ją, cholera przerażało chyba najbardziej. W takich chwilach jak ta, nawet trzymanie w dłoni pająka, wydawało się być stosunkowo lepszym rozwiązaniem, niż czekanie na jakiekolwiek wyjaśnienia.

A one nastąpiły, choć tak naprawdę nikt nigdy nie spodziewał się, że tak będzie.
- Nie masz pojęcia, co przeżywałem, gdy omdlewałaś na śniegu, a ratownicy medyczni zabierali cię do karetki i ja nie byłem w stanie ci pomóc, ponieważ mogłem tylko stać. Kiedy siedziałem na tym pierdolonym błękitnym krzesełku pod blokiem operacyjnym, kiedy dowiedziałem się, że twój stan jest krytyczny i kiedy w końcu myślałem, że umarłaś, więc nigdy nie wyciągaj pochopnych wniosków i nie utwierdzaj się w czymś, co nigdy nie było prawdą.

Szkoda tylko, że szok spowodowany tak niespodziewanym i szczerym wyznaniem był zbyt wielki, by mogła w jakikolwiek sposób zareagować. Potrafiła tylko siedzieć na łóżku, wsłuchiwać się w tą przeklętą aparaturę, która niespodziewanie przyspieszyła i w myślach przeklinać się za swoją niewyobrażalną głupotę.
Niemniej, kiedy już w końcu uświadomiła sobie, co powinna mu odpowiedzieć, zorientowała się, że chłopak już dawno opuścił salę.

Mogła tylko płakać, a nigdy niewypowiedziane wyznanie ukryte wśród spazmatycznych szlochów usłyszała tylko poduszka, która po krótkiej chwili zrobiła się mokra od słonych, jakże obfitych łez.

______________________________
Nie mam NIC na swoje usprawiedliwienie. Autentycznie nic. Nawet to całe zamieszanie związane z klasą maturalną i tymi innymi pierdołami, w żaden sposób mnie nie tłumaczy. Nie robi tego też Olimpiada Literatury i Języka Polskiego, w której biorę udział i to w sposób dosłowny, bo w czwartek okazało się, że chcą mnie w drugim etapie. W sumie to chyba nigdy nie byłam w takim szoku, no dobra  - może jednak byłam, kiedy zdałam prawo jazdy we wrześniu, no ale mniejsza o to. W każdym bądź razie powinnam w tym momencie grzebać się w gramatyce polskiej, a nie pisać Księciunia, ale nie mogłam tak dłużej, wiecie?
Wie przede wszystkim Sylwia, dziękuję skarbie za to wszystko, Boże, w sumie który to już raz sprawiasz, że jakoś się otrząsam i staram pozbierać....
W każdym bądź razie mam nadzieję, że cieszycie się, iż Sammi sobie żyje (swoją drogą to zmartwychstanie godne Mody na sukces, nie? :D) i jakoś mi wybaczycie tą moją nieobecność (choć za to powinniście mnie chyba zabić).  Wiem, że mam teraz ferie, ale nie obiecuję żadnego wielkiego powrotu z zaświatów (mojego na Bloggera rzecz jasna), bo po prostu mam tyle roboty, że nie wiem w co najpierw łapki wsadzić.
No dobra. To ja już powoli kończę, bo się jak zwykle cholerka rozpisałam.
Pozostaje mi mieć nadzieję, że ktokolwiek jeszcze na to czekał, chociaż wiem, iż  - w związku z moją nieobecnością - wymagam za dużo.
Coś czcionka mnie nie posłuchała w ostatnim akapicie... mam nadzieję że to nie jest problem.
Buziaki, słoneczka! :*