niedziela, 31 maja 2015

Co czarny kot złączył, tego nawet wełniane kalesony nie rozdzielą. Epilog.


 

55 lat później…

Ogień, który płonął w kominku, tańczył radośnie, stwarzając pełen romantyzmu nastrój, a jego płomienne języki zdawały się wzajemnie prześcigać w drodze do celu na lekko spróchniałym kawałku drewna.

Mieszkanie państwa Wellinger urządzone było w bardzo dobrym smaku, a to zasługa przede wszystkim Pani tego małego królestwa, którą była już ponad siedemdziesięcioletnia Sammi. Jej niektóre pamiętne fotografie zdobiły praktycznie każdą możliwą ścianę. Tak, przede wszystkim te z niezwykłych Igrzysk Olimpijskich, kiedy jej mąż i jego trzej koledzy odbierali medale wykonane ze złotego kruszcu.

Kobieta oderwała wzrok od małej, dopiero co powstającej części garderoby. Dwa wystające z niej druty wbiła tak, by żaden ze splotów się nie rozplątał, a następnie z powątpiewaniem popatrzyła na swojego małżonka, dla którego zresztą  właśnie szykowała wcześniej wspomniane wdzianko. W końcu zbliżała się zima, noce były coraz chłodniejsze i należało zacząć zakładać kalesony, a te wykonane z ciepłej wełny były bardzo wygodne oraz skutecznie chroniły przed zapaleniem pęcherza.

Sęk w tym, że ten burak, który  - w tejże chwili – siedział uśmiechnięty od ucha do ucha w swoim bujanym fotelu (nieoficjalna nazwa – królewski tron)  i palił fajkę, nie chciał o żadnym zabezpieczeniu przed chłodem słyszeć, co było absolutnie niewytłumaczalne i niedopuszczalne, niemniej zgodność charakterów nigdy nie była ich atutem. Świadczyć mógł o tym chociażby niedoszły rozwód dwadzieścia lat temu oraz liczne kłótnie o błahostki. Co nie zmieniało jednakże faktu, że drugiego takiego małżeństwa trzeba było szukać ze świecą. Niepodważalnie. Bo państwo Wellinger kochali się bezapelacyjnie i na pewno – w razie takiej potrzeby – jedno za drugie oddałoby życie.

Z kolei sam Pan Senior czuł się wyjątkowo dobrze. Doprawdy jego królewskie samopoczucie było wyborne, a żyło mu się też całkiem nieźle, biorąc pod uwagę fakt, iż jego ukochana małżonka była jego wierną poddaną i jeśli on na obiad zażyczył sobie nawet pamiętny kotlet z renifera, ona go sporządzała, więc na co miał narzekać?

Na pewno nie na piątkę dzieci, osiemnaścioro wnucząt i troje prawnucząt.

Tak, udała mu się rodzinka, ale dzięki temu nie musiał martwić się o swojego godnego następcę na królewskim tronie, co było wyjątkową zaletą tej mnogości, nawet jeśli podczas Bożego Narodzenia brakowało im krzeseł w domu, a stoły okazywały się być zbyt krótkie, by pomieścić wszystkich (niemniej później jakimś cudem każdy dostawał swoje należyte miejsce).

Nagle drzwi do mieszkania zaskrzypiały niespokojnie, a Książę Wellinger Starszy obiecał sobie w myślach zgłosić to do swego zaufanego lokaja, by poinformował jakiegoś mechanika, który naprawiłby tą jakże uprzykrzającą się mu usterkę. Jednakże gdy podniósł głowę, a z ust wyjął fajkę (za młodu nie mógł przecież palić, bo trenował, więc musiał odrabiać to teraz!), ujrzał  nie nikogo innego, jak swojego najmłodszego, zaledwie dziesięcioletniego wnuka – Oliviera. Władca darzył go wyjątkową sympatią, tudzież jego zły humor wywołany tymi cholernymi kalesonami z farbowanej na błękitno owczej wełny, wyparował w przestworza, a on uśmiechnął się promiennie, ukazując istny cud stomatologiczny – sztuczną szczękę z kilkoma, specjalnie wstawionymi,  złotymi zębami.

Malec był idealną kopią swojego dziadka w młodości - jeśli chodziło o wygląd zewnętrzny. Blond włosy sterczały na wszystkie możliwe strony, tęczówki niezwykle mocno nasączone były płynnym błękitem, a urocze policzki  zdobiły przesłodkie rumieńce. To wszystko na pewno działało na mijane po drodze panny.

Niemniej dziś Oli wydawał się być wyjątkowo smutny. Pod pachą trzymał zeszyt w grubej, czerwonej okładce, a Pan Wellinger wiedział, iż wnuk nie radzi sobie zbyt dobrze z językiem niemieckim, dlatego czasem zdarzało się, że pomagał mu pisać wypracowania. Podejrzewał, iż dziś nie miało być wcale inaczej.

- Tak nie może być! – wzburzony do głębi ton chłopca na moment zastanowił Pana Starszego – Ta głupia jędza kazała mi napisać karne wypracowanie pod tytułem: „Moje korzenie – o tym jak dziadek i babia zostali małżeństwem”. To musi być bardzo ciekawa historia, więc uważam, iż powinniśmy wymyślić coś godnego naszego nazwiska, prawda?

Książę uśmiechnął się pod nosem, w głowie układając sobie wszystkie wspomnienia, które miały służyć za pracę domową wnuka. Jego wzrok powędrował w kierunku stojącego w kącie wiklinowego koszyka, który wypchany był - ubranymi w niemalże aksamitne poszewki -  poduszkami. Mały, czarny niczym węgiel, kotek podniósł właśnie główkę, przeciągnął się, prostując kręgosłup i wszystkie cztery łapy, a następnie zmierzył  zebranych w pomieszczeniu wciąż jeszcze zaspanymi, zielonymi oczkami.

- Widzisz, Oli tego stwora? – spytał momentalnie, przenosząc spojrzenie na roześmianą twarz swojej małżonki, choć próbowała ukryć ją za tą jakże ohydną włóczką oraz drutami – Tak się składa, że historia, którą ci opowiem, wydarzyła się naprawdę i nie musimy niczego zmyślać. A wszystko zaczęło się od identycznego kota; na imię zaś miał Sprytul…

KONIEC

A jeśli ktoś z Was chciałby poznać opowieść Wellingera Seniora, powinien cofnąć się do samego prologu, ponieważ wszystko, co tu zostało napisane, jest szkolnym, karnym wypracowaniem jego ukochanego i jakże rozpieszczonego wnuka – Oliviera.

Z serii ciekawostek: Nauczycielka, która sprawdzała tę pracę, nie uwierzyła w jej prawdziwość, więc uznała dopiero całkowicie wymyśloną, banalną historyjkę o tym jak Sammi i Andreas poznali się na dyskotece oraz– co najlepsze! – zapałali do siebie gorącym uczuciem już od pierwszego wejrzenia. To było ewidentną zniewagą Najwyższego Majestatu.

Za tę obrazę, została powieszona na królewskiej szubienicy po uprzednich wymyślnych torturach dnia szóstego od jej aresztowania.

To właśnie Oli odziedziczył królestwo po swoim dziadku, który zmarł w wieku stu pięciu lat.

_________________________________________________
Koniec.
Nie potrafię pisać szczęśliwych i względnie zabawnych zakończeń, dlatego oddycham z ulgą, że jakoś się udało. Bo przecież wszyscy, którzy byli ze mną od początku, wiedzą, co tu się działo. Nagłe zakończenia pisarskiej kariery, półroczne przerwy... No ale dałam jakoś radę, choć to trochę jeszcze nie tak miało być. Ale obiektywnie rzecz ujmując... lepszy Psychiczny Księciunio Morderca Kota, aniżeli Psychiczny Księciunio z zapędami na miarę Christiana Greya według pierwotnej wersji (choć swoją drogą jakoś za tym bohaterem nie przepadam).

Dziękuję WSZYSTKIM! W życiu się nie spodziewałam, iż zdobędę aż taką popularność w tym światku. To trochę ponad moje wszelkie oczekiwania. Cały czas pamiętam, jak się cieszyłam, kiedy niemal natychmiast po publikacji prologu pojawił się pierwszy komentarz. A później to ogromne zainteresowanie Najwyższym, Sammi, pająkami, Sprytulem... Normalnie nie wiem, co powiedzieć.
I nie będę oszukiwać, iż pokochałam to opowiadanie. Bo naprawdę pisało mi się niektóre rozdziały niezwykle ciężko, bez zbędnych uczuć, bez... "tego czegoś". Jeśli wiecie o co mi chodzi. I ten koniec to dla mnie prawdziwa ulga.
Gdzie będę? Nie wiem. Poważnie. Na pewno na Idealnych Wadach, które jak najszybciej będę chciała zakończyć i oddać do świętego spoczynku. No i pewnie u Jakusia, ale to jeszcze trochę. Kiedy już to wznowię, na pewno tu o tym napiszę ze względu na popularność tego bloga
Jeszcze raz DZIĘKUJĘ! Jesteście najlepsze, wspaniałe i cudowne! A jeśli ktoś, kto jeszcze tego nie zrobił, chciałby porozmawiać, o coś spytać, zapoznać się, to numer GG jest podany. Nie gryzę. (no dobrze, może czasem się zdarzy :D)
Buziaki, słoneczka! :*

czwartek, 28 maja 2015

Odwaga i spontaniczność to pierwszy krok do szczęścia, Władco. Rozdział dwudziesty trzeci.


2014, Soczi.


- Chyba żartujesz.

- Chciałbyś.

- Nie mówisz tego poważnie, Wellinger.

- Ile razy mam ci powtarzać, że jeśli zdobędę tu złoto, to naprawdę tak zrobię?!

Książę zmierzył Freunda przeszywającym spojrzeniem i  - mimo braku rogów renifera wyrastających z tej blond czupryny – jeszcze bardziej utwierdził się w przekonaniu, iż Severin właśnie tego zwierza przypominał.

Bo Najwyższy przecież się nie mylił.

A tak w ogóle, to nie miał pojęcia, dlaczego rozmawiał na ten temat akurat z tym czymś. Przecież nawet go nie lubił, nie tolerował i najchętniej by go spalił na ogromnym stosie. A jednak siedzieli w pokoju Freunda, popijali kawę w tajemnicy przed Zdechłą Ropuchą i układali plan, który miał zmienić życie Księcia o całe sto osiemdziesiąt stopni.

- Ona się nie zgodzi. – stwierdził renifer i momentalnie uchylił się, bo w tym samym momencie dostrzegł lecącą w jego kierunku łyżeczkę, która dzięki odrobinie szczęścia, uderzyła w ścianę, tworząc na jasnej farbie wymowny, ciemny ślad. – Zwariowałeś?! Mógłbyś mi wybić oko! Zniszczyłbyś mi karierę! Nie musisz się na mnie wyżywać! Ja i tak jestem biedny!

Najwyższy wybuchnął niekontrolowanym śmiechem, ale po chwili ucichł, by ponownie spojrzeć na tego idiotę, który był mu niestety niezbędny.

- Pomożesz mi, Freund. A wiesz czemu? Bo ja zdobędę to złoto. Może nie indywidualne, ale drużynowe na pewno. I dlatego zapraszam cię jutro na zakupy. – po tych słowach, nie bacząc na wyraźne protesty tego osła o treści „ale jutro jest trening”, wyszedł, by przygotować się mentalnie na to, co już wkrótce miało się wydarzyć.


* * *

Pstryk. Pstryk. Pstryk.

Idealnie!

Sammi nawet nie miała kiedy rozmyślać nad toczącym się właśnie olimpijskim konkursem drużynowym, ponieważ była zbyt bardzo zajęta wykonywaniem własnych obowiązków, za które zresztą otrzymywała należytą pensję. Nie to, że nie interesowała się tym, jak radzi sobie niemiecka kadra, ale złoto i tak było przeznaczone Austriakom, także w ogóle nie łudziła się tym, iż Wellinger i spółka mogą ich pokonać.

Nie po tym wszystkim.

Uśmiechnęła się szeroko, gdy zobaczyła, iż – mimo czarnych myśli – jej rodacy objęli prowadzenie, którego nie oddali już do końca konkursu. Później zaś nie liczyło się już nic innego, bo jakimś niewyjaśnionym sposobem zdobyli złoto, pokonując w pięknym stylu najgroźniejszych rywali, a tym samym niezaprzeczalnych faworytów tej imprezy. Być może nikt nie mógł uwierzyć w to, co się wydarzyło, ale każdy okazywał radość na swój własny sposób.

Schuster nawet zaczął tańczyć, a taniec ten oderwał uwagę wszystkich od głównych zainteresowanych, którzy  - choć przez tą krótką chwilę – mogli upajać się swym szczęściem w samotności.

Pstryk. Pstryk. Pstryk.

Zdjęcia, które wykonała, miały być niemalże świętą pamiątką tego niezwykłego sukcesu.


* * *

Oczywiście – Freund miał niepodważalną rację.  Sammi mogła się nie zgodzić, a wtedy nastąpiłaby tragedia, ponieważ on sam byłby skończony ze względu na ewentualną kompromitację na oczach całego świata.

Niemniej wiedział, iż musiał spróbować. W końcu byli parą. Na poważnie, choć w sumie z tym to nigdy nic nie wiadomo.

A co jeśli naprawdę się nie uda?

- Wellinger, ty na serio?

Książę ciężko westchnął pod nosem, następnie w myślach wezwał królewskiego kata i rozkazał, by ściął ten durny łeb Freundowi za zadawanie głupich pytań Najwyższemu Majestatowi.

-Oczywiście. – odpowiedział z godnością, a później wstał, wrzucił do kieszeni to, co było mu niezbędne i już chciał wychodzić z kadrowego domku, by uczestniczyć w ceremonii dekoracji zwycięzców na skoczni, ale dla świętej pewności odwrócił się jeszcze i spytał: - Freitag wszystko już załatwił?

Delikatne kiwnięcie blond czupryny Severina było wystarczającym zapewnieniem dla Najwyższego.


* * *

Stojąc na podium w końcu poczuł się jak zwycięzca. To nic, że hymn niemiecki był znany tylko przez sztab szkoleniowy i nielicznych kibiców. To był jego dzień. I wcale nie dlatego, iż zdobył złoty medal drużynowy.

Już z daleka zobaczył Freitaga. A przynajmniej podejrzewał, że to był Richard, ponieważ jego twarz była skutecznie zasłonięta bukietem róż o barwie krwistoczerwonej. Uśmiechnął się do tłumu kibiców, a następnie wdzięcznie zeskoczył z pudła, rozglądając się za jakimś mikrofonem, który oczywiście powinien załatwić Freund, ale Książę od zawsze wiedział, iż na tego renifera liczyć nie mógł.

Jednak i tu sobie poradził. Mina jakiegoś dziennikarza, który musiał szybko zakończyć relację na żywo spod skoczni, była doprawdy bezcenna, ale kiedy zobaczył, kto porwał mu jego własne narzędzie pracy, zamarł. No bo jak to gonić członka mistrzowskiej drużyny olimpijskiej? To chyba nie wypada, prawda?

Nie liczyły się też ostrzegawcze sygnały nadawane przez Marinusa. Zresztą tą dżdżownicę Najwyższy już dawno powinien zagnieść czubkiem buta, a co dopiero słuchać jakiś bezsensownych rad tego czegoś…

- Mhm. Więc tak. Słychać mnie w ogóle?  - mimo jego niezachwianej pewności siebie, poczuł jak wnętrzności w jego brzuchu wykonują obrót o milion stopni, jednak chciał to zrobić. A biorąc na dodatek  pod uwagę błyskawiczne zainteresowanie wszechogarniającego go tłumu, wiedział, iż nie może już się wycofać. Zresztą nie miał nawet takowego zamiaru. – Dobrze, jeśli słychać, to doskonale. Pewnie zastanawiacie się, co wyprawiam, tak? No cóż, sam do końca nie wiem, ale chciałbym, aby pewna czarnowłosa wiedźma tu do mnie przyszła. Sammi, pozwolisz?

Chyba nigdy nie widział tak zdezorientowanej dziewczyny, która dość powolnym krokiem podążała w jego stronę. W sumie to jakoś niespecjalnie się jej dziwił. Jej nieco walnięty chłopak tuż po dekoracji kwiatowej prosi ją, by stanęła pośrodku ogromnego tłumu w celu w sumie prawie nikomu nieznanym i niewiadomym.

- Także Sammi… Wiesz, że romantykiem nie jestem i nigdy nie będę, ale - tu ujął dłoń dziewczyny, która  ciągle włożona była w puchową, pomarańczowo-czarną rękawiczkę - chciałbym, abyś wiedziała, iż to, co osiągnąłem razem z drużyną, jest również twoją zasługą. Mimo wszystkich przeciwności losu, mimo ludzi, którzy nigdy nie powinni zagościć w naszej kadrze, ty ciągle byłaś z nami i nas nie opuściłaś, choć miałaś do tego pełne prawo. Oraz najlepsze z tego wszystkiego, czyli ja. Bo się w końcu w tobie zakochałem. Pragnę, byś wiedziała, że traktuję nasz związek zupełnie poważnie. Najpoważniej w świecie. Poważniej niż to złoto, które zdobyłem przede wszystkim dla ciebie. A żeby ci to udowodnić, chciałbym, abyś obiecała mi, że kiedyś zostaniesz moją żoną. Może nie teraz, bo jesteśmy na to chyba za młodzi, ale w przyszłości.

Sam nie wierzył, że to powiedział. W końcu ujawnił swoje prawdziwe uczucia przed kimś, kto na to absolutnie zasługiwał. Bez zbędnych uśmiechów, udawania, chorobliwej sztuczności, która dotąd wypełniała każdy jego dzień.

Bo przecież królestwo zasługiwało na godną królową, prawda?

I tak miało się stać. W niedalekiej przyszłości nieokreślonej póki co przez żadne kalendarze i zegary. Kiedyś miała być tylko jego, ponieważ  to co się stało, było niemalże mistyczne i nierealne. Ciche słowo „obiecuję” stało się zaś pewnego rodzaju deklaracją, którą zaakceptował głośno wiwatujący tłum.

* * *

3 lata później

- Wellinger, do jasnej cholery! Patrz pod nogi, bo depczesz mi suknię! Czy ciebie naprawdę  dobrzy ludzie nauczyli poruszać się wyłącznie w nartach!?

- A ty wiedźmo nie wbijaj mi swoich pazurów w żebra, pewnie są zatrute i zaraz umrę! Hybrydy… kto w ogóle wymyślił taką nazwę? Oglądałem Pamiętniki Wampirów i wiem, kim był Klaus! To nie przypadek! Naprawdę zginę! I to przed ołtarzem!

Ksiądz wzniósł oczy ku niebu i zaczął zadawać niemalże retoryczne pytania, czy ta dwójka aby na pewno pragnie się pobrać, gdyż chwilami dopadały go przeogromne wątpliwości. Chociaż biorąc pod uwagę tłum zgromadzony w malutkim kościółku, powoli utwierdzał go w przekonaniu, że to jednak nie przypadek.


- I ślubuję ci miłość, wierność…

A gdy już młodzi wypowiedzieli słowa przysięgi, kiedy  - jak nakazuje obyczaj – pan młody pocałował swą małżonkę… duchowny zorientował się, iż oni naprawdę się kochają. Mimo tego, że momentami zapewnie jedno drugie by zabiło. To nie miało już kompletnie żadnego znaczenia, ponieważ najważniejsza była miłość, która spowodowała ewidentne wzruszenie zaproszonych gości.

Wank wycierał ukradkiem nos w chusteczkę, którą kiedyś dostał od swojej pierwszej dziewczyny.

Zdechła Ropucha zaczęła ewidentnie szlochać.

Welli radośnie zamruczał.

A Arnoldek i Gertrudka przytulili się do siebie i objęli wzajemnie swymi puchatymi łapkami.

To był właśnie początek nowego, czasami nieco wybuchowego związku, który często później kończył się rękoczynami, próbami rozwodu, pobitymi naczyniami oraz porwanymi ubraniami.
Ale te incydenty tylko umacniały fundamenty ich niezwykłej miłości po przejściach.
________________________________
Miały być dwa rozdziały, ale stwierdziłam, że ten ostatni (w którym miał być właśnie ślub) wyjdzie chyba za krótki, także połączyłam to w jedną całość. Pozostaje, więc tylko czekać na ukazanie się epilogu, który już od dawna jest gotowy i czeka sobie na publikację.
Kochane! Chciałabym serdecznie podziękować wam za cierpliwość, wsparcie podczas olimpiady (już podczas kolejnych etapów niestety odpadłam, jednak i tak jestem z siebie bardzo zadowolona) oraz w momencie, kiedy miałam swój maraton matur. Jesteście najlepsze!
A tak właściwie to ten "nowy" ustny polski nie jest taki tragiczny, nawet wtedy, gdy ma się szczęście Madzi i wylosuje się dziwny temat językowy :D
No i co ja mogę jeszcze powiedzieć? Na pewno epilog pojawi się już niedługo. Naprawdę mi ulżyło, kiedy postawiłam dziś kropkę, która zwieńczyła ten rozdział. W końcu koniec, w końcu... No ale dobra. Przecież o końcu będę się jeszcze wypowiadać wtedy, kiedy przyjdzie na to odpowiednia pora.
I nie radujcie się na zapas. Przypomnijcie sobie, iż ja uwielbiam pisać TRAGICZNE i NIESPODZIEWANE zakończenia.
Buziaczki, słoneczka! :*

Edit: mam jakieś problemy z odstępami, także wybaczcie, iż momentami są tak ogromne.