niedziela, 1 lutego 2015

Musisz pokonać swój strach. Zapamiętaj, Władco - Najwyższy niczego się nie lęka. Rozdział dwudziesty drugi.


- Dziecko, błagam… - głos jej matki był przepełniony przede wszystkim troską – Musisz jeść. Doskonale przecież wiesz, iż zdrowe odżywianie to podstawa w twoim stanie.
Sammi pustym wzrokiem spojrzała na ciemnowłosą kobietę w średnim wieku. Jasne, może była świadoma tego, że w ostatniej chwili wyrwała się śmierci z kościstych szponów, jednakże bez jej ukochanego Sprytula dom, do którego wróciła trzynaście dni temu, nie był już tym samym miejscem. Westchnęła, w myślach odmawiając cichą modlitwę za duszę kota.

- Jadłam dwie godziny temu, mamo.  – mruknęła pod nosem – Naprawdę nie jestem głodna.
- Sammi, przecież to twoja ulubiona sałatka… - zaczęła jej starsza kopia, ale momentalnie umilkła zauważając spojrzenie, jakie posłała jej córka. – W każdym bądź razie, jeśli będziesz miała, ochotę, to wiesz, gdzie znajduje się lodówka.

Dziewczyna do drzwi odprowadziła ją jedynie wzrokiem. Nie wypowiedziała ani jednego słowa na pożegnanie, ponieważ po prostu nie widziała takowej potrzeby. Zresztą prawda była taka, iż nic już nie miało sensu.
- Sprytul… jak mi ciebie brakuje. – szepnęła, ale oczywiście nie uzyskała żadnej odpowiedzi. Poczuła, jak w oczach zbierają jej się słone łzy, ale nie chciała ryczeć. Nie teraz. Zresztą nie płakała od momentu, w którym ten cymbał zostawił ją w szpitalu.

Zostawił i już nie wrócił. Nie dawał znaku życia, choć doskonale wiedziała, iż cała kadra wróciła pięć dni temu. Cała – prócz Karla rzecz jasna, którego obejmowały jakieś więzienne procedury powrotu do kraju; nie do końca rozumiała, co one zawierały, ale póki co nie chciała się tym przejmować. Nie teraz.
I nagle – zupełnie niespodziewanie – do jej głowy przyszedł zupełnie szaleńczy pomysł. Pomysł, którego nie powinna realizować, ale ta cholernie buntownicza podświadomość aż krzyczała, że owszem – to rozwiązanie jest niemalże genialne, biorąc pod uwagę tą przerażającą samotność.

A później – zupełnie ignorując zdrowy rozsądek – podniosła się z łóżka i cichutko, uprzednio dokładnie sprawdzając, iż mama jest zajęta robieniem ciasta, ubrała się i momentalnie wyszła na podwórko.
Nic nie powstrzymało jej przed zerknięciem w kierunku domu Wellingerów, ale samochodu Andreasa nie było, co oznaczało zapewne to, że pojechał na trening (lub zupełnie gdzie indziej). Niemniej to nie tam chciała się udać, gdyż cel jej wędrówki był całkowicie inny.

Pragnęła zwykłego spaceru, ponieważ kilka spraw wymagało przemyślenia na rześkim, mroźnym powietrzu.

 

* * * *

Najwyższy podrapał się w czubek głowy i westchnął strapiony. Miał nieodparte wrażenie, iż ten harmider zaraz rozerwie mu mózg, ale postanowił być dzielnym.
Bo przecież doskonale wiedział, w jakim celu znalazł się w takim, a nie innym miejscu.

Zmrużył oczęta i jeszcze raz przyjrzał się tym wszystkim zwierzętom zamkniętym w metalowych klatkach, po czym z powątpiewaniem spojrzał na uśmiechniętego od ucha do ucha młodego sprzedawcę, który już raz oferował swą pomoc, ale Książę odprawił nędznego sługę z powrotem. Co on sobie do diabła wyobrażał?! Że jego Pan i Władca nie potrafi kupić jednego, potencjalnie małego wrzeszczącego stwora?
- A może jednak doradzę? Mamy piękne rasowe…  - niemniej urwał, gdy tylko zauważył ogień w oczach Najwyższego.

-Chcę zwykłego kota i takowego mi pokaż! Dachowiec pospolity! Przyjąłeś już do swojej przygłupiej główki, czego oczekuję?! – wrzasnął na całe gardło, tak głośno, iż chomik, który do tej pory przyglądał mu się z wielkim zainteresowaniem, szybciutko uciekł do swego domku i tam też zakopał się pod dosyć dużą stertą trocin.  – Natychmiast! Dawaj mi sierściucha, bo nie ręczę za siebie!
Pracownik sklepu zoologicznego aż podskoczył do góry ze strachu. W sumie to trudno się mu dziwić, prawdopodobnie nigdy jeszcze nie miał tak znerwicowanego klienta. Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu wyimaginowanej pomocy, jednakże oczywiście radzić musiał sobie sam, dlatego policzył w myślach do dwunastu (jak zawsze uczyła go mamusia), zignorował nieco natrętnego gościa, a następnie wymownym ruchem dłoni zaprosił go do odpowiedniego działu.

Władca uśmiechnął się z wdzięcznością, a następne podążył zdecydowanym krokiem za tym niedorozwiniętym facetem. Z obrzydzeniem patrzył na te wszystkie mijane po drodze myszki, wiewiórki, a nawet jeże. W sumie cicho przeklinał ten pomysł, który kazał mu przyjechać aż tutaj. I to na dodatek po kota. Kota, czyli stworzenie należące do gatunku zwierząt zawsze go nienawidzących. Bardzo wyrazisty dreszcz wstrząsnął jego delikatnym ciałkiem, a jęk uwydatniający to przeogromne cierpienie słyszały chyba wszystkie potwory, ponieważ momentalnie milion par złoto-zielonych oczu skierowało swe ufne spojrzenia na jego skromną osobę.
- Proszę wybrać.  – Książę usłyszał cichy głosik tuż za swymi plecami – Chciał pan dachowca. Tutaj wszystkie są właśnie takie. Wedle życzenia.

Naprawdę mało brakowało, by mocny, nagły szloch wstrząsnął Najwyższym. W jego przepięknych niebieskich tęczówkach już powoli zbierały się słone łzy, co spowodowane było przede wszystkim strachem. Bo tak – bał się tych wrzeszczących potworów.
Mimo wszystko przypomniał sobie, dlaczego tu jest. Dla Sammi. Bo jej Sprytul umarł właśnie przez niego, a on  - choć w minimalnym stopniu  - chciał odkupić swe winy. Dlatego też momentalnie opanował odruch wymiotny, a następnie przyjrzał się wszystkim klatkom. I już w tamtej chwili wiedział, który z nich pojedzie jego wypasionym samochodem.

- Chcę tego. – powiedział zdecydowanie, a następnie wskazał na kota, który jako jedyny nie patrzył na niego tak, jak to robiły pozostałe sierściuchy, ponieważ w tych wielkich oczach zauważył przede wszystkim identyczną chęć opanowania świata, jaką sam posiadał. Nawet futro miał interesujące. Prawie całe białe, tylko w jednym miejscu, tuż nad lewym okiem, dało się dostrzec malutką, brązową łatkę.
A kiedy już wybrane stworzenie wylądowało na jego rękach, nie podrapało go od razu, ale dalej pozostawało w postaci godnej samego Sfinksa. Z tego też powodu Władca, z  przyczyn bliżej niewyjaśnionych, spojrzał na kota i uśmiechnął się pod nosem.

Nie byłby jednak sobą, gdyby nie ostrzegł go przed strasznymi konsekwencjami ewentualnego nieposłuszeństwa.
- Pamiętaj, zwierzu.– powiedział głośno i wyraźnie, a uszy kociaka prawie niedostrzegalnie poruszyły się, co było niepodważalnym dowodem na to, iż uważnie słuchał swego tymczasowego właściciela. – Jeśli choć jedynym pazurkiem zarysujesz moją piękną tapicerkę, to powieszę cię na pierwszej lepszej gałęzi, zrozumiałeś?

Ciche miauknięcie oznaczało zapewne zgodę na warunki postawione przez Najwyższego.

 

* * * *

Rodzice zawsze uczyli ją, że nie chodzi się środkiem jezdni, ponieważ może rozjechać ją samochód, a wtedy powstanie z niej marmolada o smaku Sammi, jednakże w tej chwili całkowicie zapomniała o tym zakazie i bezceremonialnie maszerowała właśnie w ten sposób. Wiedziała przecież, iż ta droga z reguły jest nieuczęszczana przez nikogo, a na pewno nie przez zmechanizowane, straszne maszyny.
Szła i myślała.

O wszystkim. O tym, że cudem przeżyła, że uległa temu pierdolonemu urokowi Wellingera, choć zawsze broniła się przed taką myślą rękami i nogami, że Karl, który był jej przyjacielem, tak naprawdę był w niej na zabój zakochany, a przy okazji chory psychicznie, że Sprytul umarł, bo zjadł trutkę podłożoną przez tego padalca, że …
Że do jasnej cholery! Że beznadziejnie się zakochała, co nie powinno mieć miejsca. Nigdy. A na pewno nie zaraz po rozstaniu z Martinem, który przy okazji okazał się być po prostu niedojrzałym dzieciakiem.

Wzniosła oczy ku niebu, jakby w ciężkich, śniegowych chmurach mogła dostrzec coś, co pomogłoby jej wybrnąć z tej chorej sytuacji, ale rzecz jasna nic tam takiego nie odnalazła. To właśnie jej zasrane szczęście…
Niemniej nie dane jej było długo postać w takiej właśnie pozycji, gdyż głośny samochodowy klakson, którego dźwięk rozległ się tuż za jej plecami, skutecznie ją wystraszył do tego stopnia, iż momentalnie odskoczyła na bok, a do jej krótkich kozaczków wpadła znaczna ilość śniegu, która już po chwili zaczęła przemieniać się w wodę.

Ale nie to miało teraz znaczenie, ponieważ szybciutko w jej mózgu zakodowała się myśl, że to przecież auto Wellingera. Nikt inny  - w promieniu kilkudziesięciu kilometrów – nie poruszał się żółtym, niemalże kanarkowym pojazdem. Przeklęła pod nosem, a następnie zaczęła się modlić, by były to po prostu straszne zwidy, jednakże to coś, co jakże dokładnie odznaczało się na tle białego śniegu, nie znikało, a nawet wręcz przeciwnie – podjechało tak, iż drzwi od strony pasażera znalazły się milimetry od jej własnej kurtki, a następnie po prostu się otworzyły.
A raczej otworzył je Andreas, niemniej to już nie miało większego znaczenia.

- Wsiadaj. – powiedział krótko, a kiedy ona nadal stała w jednym i tym samym miejscu, przeszył ją  gromiącym spojrzeniem i niemal wrzasnął – Sammi do jasnej cholery! Stoisz w zaspie, w butach masz pewnie mokro, a pragnę ci przypomnieć, iż niedawno przeszłaś ciężką operację! Nikt nie powinien wypuszczać cię samej, dlatego wsiadaj! Nie chcę słyszeć ani jednego słowa sprzeciwu!
Czarnowłosa spojrzała niepewnie najpierw na niego, a następnie na miejsce, które miała zająć, ale niestety szybko doszła do wniosku, że miał rację. Do domu pozostał jej szmat drogi, a perspektywa dalszej wędrówki w przemoczonych kozakach nie była ciekawym rozwiązaniem. Spotkanie z nim było zaś czymś nieuniknionym, dlatego westchnęła głęboko, jakby starając się dodać sobie odwagi i wsiadła do środka.

- Sammi…  - zaczął chłopak, ale szybko urwał, gdyż gdzieś z tylnego siedzenia, dobiegło ich ciche miauczenie. Dziewczyna zmarszczyła brwi, bo przecież niemożliwe by było, aby ten człowiek woził ze sobą kota. Całkowicie ignorując, więc jego rękę, którą próbował zagrodzić jej dostęp do wiadomego miejsca, nachyliła się i  - po przesunięciu o kilka centymetrów jego kadrowej kurtki – jej oczom ukazało się prześliczne kociątko, które grzecznie leżało zwinięte w kłębek z nosem wtulonym w rękaw wykładany polarem.
Zamurowało ją. Autentycznie ją zamurowało. Przez chwilę nie wiedziała, co ma zrobić, ale kiedy tylko oczy zwierzaka skrzyżowały się z jej spojrzeniem, była pewna, że musi go wziąć na ręce. Tak też uczyniła.

- Cześć, słodziaku. – szepnęła, głaszcząc białe, gładkie futerko – Jak ty się tu znalazłeś, co?
Uśmiechnęła się szeroko, kiedy śliczne małe stworzonko zaczęło radośnie mruczeć.

- Po prostu go kupiłem.  –odezwał się Wellinger, a Sammi momentalnie przypomniała sobie o jego obecności. – Doszedłem do wniosku, iż należy ci się nowy kot, po tym jak ten czarny rupeć zeżarł tą otrutą mysz. Bardzo mi się spodobał i uznałem, że będzie idealny… No i nazwałem go Welli. Tak na wszelki wypadek, byś o mnie nie zapomniała.
Dziewczyna popatrzyła na chłopaka z niedowierzaniem, a następnie przeniosła prawie nieprzytomne spojrzenie na kociaka, który wygodnie ułożył główkę na jej kolanach i zapadł w głęboki sen.

- Ale …  - zaczęła, choć nie do końca wiedziała, co ma powiedzieć – Ale ja nie mogę go przyjąć. To nie chodzi o to, że mi się nie podoba, czy coś takiego, bo jest naprawdę śliczny… – momentalnie sprostowała widząc zaskoczone spojrzenie Wellingera – niemniej on kosztował i …

Nie skończyła. Nie pozwolił jej tego robić, ponieważ dość szybko zamknął jej usta pocałunkiem. I choć w pierwszej chwili chciała go odepchnąć, nie zrobiła tego, ponieważ przypomniała sobie o tym wszystkim, o czym myślała przed jego nagłym pojawieniem się.
- Mówiłem już, że nie chcę słyszeć słowa sprzeciwu, prawda? – spytał cicho, a ona jedynie pokiwała głową, bo nie była w stanie oderwać spojrzenia od jego błyszczących, błękitnych tęczówek.  – No to się cieszę, bo gdybyś go teraz nie przyjęła, prawdopodobnie osobiście podrzuciłbym go do twojego pokoju. Wiesz… u mnie zjadłby Arnoldka i Gertrukę.

Roześmiała się. Pierwszy raz od pewnego czasu tak naprawdę beztrosko się roześmiała. I była to wyłącznie zasługa Wellingera, przez którego tyle razy płakała.
Cóż za życiowy paradoks.
 
______________________________
Bo nie ma to jak odpowiednia motywacja.
Postanowiłam, że rzucę wszystko i napiszę ten rozdział, by wstawić to tego, a nie innego dnia.. Mam dziś pewną twórczą rocznicę. Dokładnie rok temu, 1 lutego, światło dzienne ujrzał epilog u Wojtusia. Opowiadania, do którego powracam codziennie. Opowiadania, które jako chyba jedyne pokochałam i naprawdę jestem z niego dumna. W końcu opowiadania, które jako pierwsze w życiu skończyłam.  Niektórzy śledzili walkę Wojtka, drudzy nie. Tych, którzy nie odwiedzili tamtego bloga, serdecznie zapraszam na: chora-ambicja.blogspot.com/ .
A jeśli już mowa o skończonych rzeczach...
po pierwsze - pozostały jeszcze dwa rozdziały do końca i epilog. To jest niepodważalna decyzja i nie ma od niej odwołania.
po drugie - kończą mi się ferie, jutro zmierzam do szkoły. Na pewno w przeciągu dwóch tygodni nie będzie tu nic, bo w Walentynki mam olimpiadę, a do tego czasu znikam z tej sfery.
po trzecie - kiedy już powiemy au revoir Księciulkowi, trzeba coś pisać. Na pewno będę na Idealnych Wadach, ale myślałam, by znowu kontynuować coś skocznego. No i tak.. co powiecie na Jakusia, który jeszcze nie przyrządził tych swoich ryb i utknął chyba na drugim rozdziale? kiedyś trzeba go polskiego nauczyć :p
A teraz uciekam do wypracowania z polskiego.
Buziaki, słoneczka! :*