- Dziecko, błagam… -
głos jej matki był przepełniony przede wszystkim troską – Musisz jeść.
Doskonale przecież wiesz, iż zdrowe odżywianie to podstawa w twoim stanie.
Sammi pustym wzrokiem
spojrzała na ciemnowłosą kobietę w średnim wieku. Jasne, może była świadoma
tego, że w ostatniej chwili wyrwała się śmierci z kościstych szponów, jednakże
bez jej ukochanego Sprytula dom, do którego wróciła trzynaście dni temu, nie
był już tym samym miejscem. Westchnęła, w myślach odmawiając cichą modlitwę za
duszę kota.
- Jadłam dwie godziny
temu, mamo. – mruknęła pod nosem –
Naprawdę nie jestem głodna.
- Sammi, przecież to
twoja ulubiona sałatka… - zaczęła jej starsza kopia, ale momentalnie umilkła
zauważając spojrzenie, jakie posłała jej córka. – W każdym bądź razie, jeśli
będziesz miała, ochotę, to wiesz, gdzie znajduje się lodówka.
Dziewczyna do drzwi
odprowadziła ją jedynie wzrokiem. Nie wypowiedziała ani jednego słowa na
pożegnanie, ponieważ po prostu nie widziała takowej potrzeby. Zresztą prawda
była taka, iż nic już nie miało sensu.
- Sprytul… jak mi
ciebie brakuje. – szepnęła, ale oczywiście nie uzyskała żadnej odpowiedzi.
Poczuła, jak w oczach zbierają jej się słone łzy, ale nie chciała ryczeć. Nie
teraz. Zresztą nie płakała od momentu, w którym ten cymbał zostawił ją w
szpitalu.
Zostawił i już nie
wrócił. Nie dawał znaku życia, choć doskonale wiedziała, iż cała kadra wróciła
pięć dni temu. Cała – prócz Karla rzecz jasna, którego obejmowały jakieś
więzienne procedury powrotu do kraju; nie do końca rozumiała, co one zawierały,
ale póki co nie chciała się tym przejmować. Nie teraz.
I nagle – zupełnie
niespodziewanie – do jej głowy przyszedł zupełnie szaleńczy pomysł. Pomysł,
którego nie powinna realizować, ale ta cholernie buntownicza podświadomość aż
krzyczała, że owszem – to rozwiązanie jest niemalże genialne, biorąc pod uwagę
tą przerażającą samotność.
A później – zupełnie
ignorując zdrowy rozsądek – podniosła się z łóżka i cichutko, uprzednio
dokładnie sprawdzając, iż mama jest zajęta robieniem ciasta, ubrała się i
momentalnie wyszła na podwórko.
Nic nie powstrzymało
jej przed zerknięciem w kierunku domu Wellingerów, ale samochodu Andreasa nie
było, co oznaczało zapewne to, że pojechał na trening (lub zupełnie gdzie
indziej). Niemniej to nie tam chciała się udać, gdyż cel jej wędrówki był
całkowicie inny.
Pragnęła zwykłego
spaceru, ponieważ kilka spraw wymagało przemyślenia na rześkim, mroźnym
powietrzu.
* * * *
Najwyższy podrapał się
w czubek głowy i westchnął strapiony. Miał nieodparte wrażenie, iż ten harmider
zaraz rozerwie mu mózg, ale postanowił być dzielnym.
Bo przecież doskonale
wiedział, w jakim celu znalazł się w takim, a nie innym miejscu.
Zmrużył oczęta i
jeszcze raz przyjrzał się tym wszystkim zwierzętom zamkniętym w metalowych
klatkach, po czym z powątpiewaniem spojrzał na uśmiechniętego od ucha do ucha
młodego sprzedawcę, który już raz oferował swą pomoc, ale Książę odprawił
nędznego sługę z powrotem. Co on sobie do diabła wyobrażał?! Że jego Pan i
Władca nie potrafi kupić jednego, potencjalnie małego wrzeszczącego stwora?
- A może jednak
doradzę? Mamy piękne rasowe… - niemniej
urwał, gdy tylko zauważył ogień w oczach Najwyższego.
-Chcę zwykłego kota i
takowego mi pokaż! Dachowiec pospolity! Przyjąłeś już do swojej przygłupiej
główki, czego oczekuję?! – wrzasnął na całe gardło, tak głośno, iż chomik, który
do tej pory przyglądał mu się z wielkim zainteresowaniem, szybciutko uciekł do
swego domku i tam też zakopał się pod dosyć dużą stertą trocin. – Natychmiast! Dawaj mi sierściucha, bo nie
ręczę za siebie!
Pracownik sklepu
zoologicznego aż podskoczył do góry ze strachu. W sumie to trudno się mu
dziwić, prawdopodobnie nigdy jeszcze nie miał tak znerwicowanego klienta.
Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu wyimaginowanej pomocy, jednakże oczywiście
radzić musiał sobie sam, dlatego policzył w myślach do dwunastu (jak zawsze
uczyła go mamusia), zignorował nieco natrętnego gościa, a następnie wymownym
ruchem dłoni zaprosił go do odpowiedniego działu.
Władca uśmiechnął się
z wdzięcznością, a następne podążył zdecydowanym krokiem za tym
niedorozwiniętym facetem. Z obrzydzeniem patrzył na te wszystkie mijane po
drodze myszki, wiewiórki, a nawet jeże. W
sumie cicho przeklinał ten pomysł, który kazał mu przyjechać aż tutaj. I to na
dodatek po kota. Kota, czyli stworzenie należące do gatunku zwierząt zawsze go
nienawidzących. Bardzo wyrazisty dreszcz wstrząsnął jego delikatnym ciałkiem, a
jęk uwydatniający to przeogromne cierpienie słyszały chyba wszystkie potwory,
ponieważ momentalnie milion par złoto-zielonych oczu skierowało swe ufne
spojrzenia na jego skromną osobę.
- Proszę wybrać. – Książę usłyszał cichy głosik tuż za swymi
plecami – Chciał pan dachowca. Tutaj wszystkie są właśnie takie. Wedle
życzenia.
Naprawdę mało
brakowało, by mocny, nagły szloch wstrząsnął Najwyższym. W jego przepięknych
niebieskich tęczówkach już powoli zbierały się słone łzy, co spowodowane było
przede wszystkim strachem. Bo tak – bał się tych wrzeszczących potworów.
Mimo wszystko
przypomniał sobie, dlaczego tu jest. Dla Sammi. Bo jej Sprytul umarł właśnie
przez niego, a on - choć w minimalnym
stopniu - chciał odkupić swe winy.
Dlatego też momentalnie opanował odruch wymiotny, a następnie przyjrzał się wszystkim
klatkom. I już w tamtej chwili wiedział, który z nich pojedzie jego wypasionym
samochodem.
- Chcę tego. –
powiedział zdecydowanie, a następnie wskazał na kota, który jako jedyny nie
patrzył na niego tak, jak to robiły pozostałe sierściuchy, ponieważ w tych
wielkich oczach zauważył przede wszystkim identyczną chęć opanowania świata,
jaką sam posiadał. Nawet futro miał interesujące. Prawie całe białe, tylko w
jednym miejscu, tuż nad lewym okiem, dało się dostrzec malutką, brązową łatkę.
A kiedy już wybrane
stworzenie wylądowało na jego rękach, nie podrapało go od razu, ale dalej
pozostawało w postaci godnej samego Sfinksa. Z tego też powodu Władca, z przyczyn bliżej niewyjaśnionych, spojrzał na
kota i uśmiechnął się pod nosem.
Nie byłby jednak sobą,
gdyby nie ostrzegł go przed strasznymi konsekwencjami ewentualnego
nieposłuszeństwa.
- Pamiętaj, zwierzu.–
powiedział głośno i wyraźnie, a uszy kociaka prawie niedostrzegalnie poruszyły
się, co było niepodważalnym dowodem na to, iż uważnie słuchał swego
tymczasowego właściciela. – Jeśli choć jedynym pazurkiem zarysujesz moją piękną
tapicerkę, to powieszę cię na pierwszej lepszej gałęzi, zrozumiałeś?
Ciche miauknięcie
oznaczało zapewne zgodę na warunki postawione przez Najwyższego.
* * * *
Rodzice zawsze uczyli
ją, że nie chodzi się środkiem jezdni, ponieważ może rozjechać ją samochód, a
wtedy powstanie z niej marmolada o smaku Sammi, jednakże w tej chwili
całkowicie zapomniała o tym zakazie i bezceremonialnie maszerowała właśnie w
ten sposób. Wiedziała przecież, iż ta droga z reguły jest nieuczęszczana przez
nikogo, a na pewno nie przez zmechanizowane, straszne maszyny.
Szła i myślała.
O wszystkim. O tym, że
cudem przeżyła, że uległa temu pierdolonemu urokowi Wellingera, choć zawsze
broniła się przed taką myślą rękami i nogami, że Karl, który był jej
przyjacielem, tak naprawdę był w niej na zabój zakochany, a przy okazji chory
psychicznie, że Sprytul umarł, bo zjadł trutkę podłożoną przez tego padalca, że
…
Że do jasnej cholery!
Że beznadziejnie się zakochała, co nie powinno mieć miejsca. Nigdy. A na pewno
nie zaraz po rozstaniu z Martinem, który przy okazji okazał się być po prostu
niedojrzałym dzieciakiem.
Wzniosła oczy ku
niebu, jakby w ciężkich, śniegowych chmurach mogła dostrzec coś, co pomogłoby
jej wybrnąć z tej chorej sytuacji, ale rzecz jasna nic tam takiego nie odnalazła. To
właśnie jej zasrane szczęście…
Niemniej nie dane jej
było długo postać w takiej właśnie pozycji, gdyż głośny samochodowy klakson,
którego dźwięk rozległ się tuż za jej plecami, skutecznie ją wystraszył do tego
stopnia, iż momentalnie odskoczyła na bok, a do jej krótkich kozaczków wpadła
znaczna ilość śniegu, która już po chwili zaczęła przemieniać się w wodę.
Ale nie to miało teraz
znaczenie, ponieważ szybciutko w jej mózgu zakodowała się myśl, że to przecież
auto Wellingera. Nikt inny - w promieniu
kilkudziesięciu kilometrów – nie poruszał się żółtym, niemalże kanarkowym
pojazdem. Przeklęła pod nosem, a następnie zaczęła się modlić, by były to po
prostu straszne zwidy, jednakże to coś, co jakże dokładnie odznaczało się na
tle białego śniegu, nie znikało, a nawet wręcz przeciwnie – podjechało tak, iż
drzwi od strony pasażera znalazły się milimetry od jej własnej kurtki, a
następnie po prostu się otworzyły.
A raczej otworzył je
Andreas, niemniej to już nie miało większego znaczenia.
- Wsiadaj. –
powiedział krótko, a kiedy ona nadal stała w jednym i tym samym miejscu,
przeszył ją gromiącym spojrzeniem i niemal
wrzasnął – Sammi do jasnej cholery! Stoisz w zaspie, w butach masz pewnie
mokro, a pragnę ci przypomnieć, iż niedawno przeszłaś ciężką operację! Nikt nie
powinien wypuszczać cię samej, dlatego wsiadaj! Nie chcę słyszeć ani jednego
słowa sprzeciwu!
Czarnowłosa spojrzała
niepewnie najpierw na niego, a następnie na miejsce, które miała zająć, ale
niestety szybko doszła do wniosku, że miał rację. Do domu pozostał jej szmat
drogi, a perspektywa dalszej wędrówki w przemoczonych kozakach nie była
ciekawym rozwiązaniem. Spotkanie z nim było zaś czymś nieuniknionym, dlatego
westchnęła głęboko, jakby starając się dodać sobie odwagi i wsiadła do środka.
- Sammi… - zaczął chłopak, ale szybko urwał, gdyż
gdzieś z tylnego siedzenia, dobiegło ich ciche miauczenie. Dziewczyna
zmarszczyła brwi, bo przecież niemożliwe by było, aby ten człowiek woził ze
sobą kota. Całkowicie ignorując, więc jego rękę, którą próbował zagrodzić jej
dostęp do wiadomego miejsca, nachyliła się i
- po przesunięciu o kilka centymetrów jego kadrowej kurtki – jej oczom
ukazało się prześliczne kociątko, które grzecznie leżało zwinięte w kłębek z
nosem wtulonym w rękaw wykładany polarem.
Zamurowało ją.
Autentycznie ją zamurowało. Przez chwilę nie wiedziała, co ma zrobić, ale kiedy
tylko oczy zwierzaka skrzyżowały się z jej spojrzeniem, była pewna, że musi go
wziąć na ręce. Tak też uczyniła.
- Cześć, słodziaku. –
szepnęła, głaszcząc białe, gładkie futerko – Jak ty się tu znalazłeś, co?
Uśmiechnęła się
szeroko, kiedy śliczne małe stworzonko zaczęło radośnie mruczeć.
- Po prostu go
kupiłem. –odezwał się Wellinger, a Sammi
momentalnie przypomniała sobie o jego obecności. – Doszedłem do wniosku, iż
należy ci się nowy kot, po tym jak ten czarny rupeć zeżarł tą otrutą mysz.
Bardzo mi się spodobał i uznałem, że będzie idealny… No i nazwałem go Welli.
Tak na wszelki wypadek, byś o mnie nie zapomniała.
Dziewczyna popatrzyła
na chłopaka z niedowierzaniem, a następnie przeniosła prawie nieprzytomne
spojrzenie na kociaka, który wygodnie ułożył główkę na jej kolanach i zapadł w
głęboki sen.
- Ale … - zaczęła, choć nie do końca wiedziała, co ma
powiedzieć – Ale ja nie mogę go przyjąć. To nie chodzi o to, że mi się nie
podoba, czy coś takiego, bo jest naprawdę śliczny… – momentalnie sprostowała
widząc zaskoczone spojrzenie Wellingera – niemniej on kosztował i …
Nie skończyła. Nie
pozwolił jej tego robić, ponieważ dość szybko zamknął jej usta pocałunkiem. I
choć w pierwszej chwili chciała go odepchnąć, nie zrobiła tego, ponieważ
przypomniała sobie o tym wszystkim, o czym myślała przed jego nagłym
pojawieniem się.
- Mówiłem już, że nie
chcę słyszeć słowa sprzeciwu, prawda? – spytał cicho, a ona jedynie pokiwała
głową, bo nie była w stanie oderwać spojrzenia od jego błyszczących, błękitnych
tęczówek. – No to się cieszę, bo gdybyś
go teraz nie przyjęła, prawdopodobnie osobiście podrzuciłbym go do twojego
pokoju. Wiesz… u mnie zjadłby Arnoldka i Gertrukę.
Roześmiała się.
Pierwszy raz od pewnego czasu tak naprawdę beztrosko się roześmiała. I była to
wyłącznie zasługa Wellingera, przez którego tyle razy płakała.
Cóż za życiowy
paradoks.
______________________________
Bo nie ma to jak odpowiednia motywacja.