środa, 21 stycznia 2015

Bądź w końcu szczery z uczuciami. Rozdział dwudziesty pierwszy.


Wydawało mu się, że zapadł w długi sen na jawie, zresztą prawdopodobnie tak właśnie było. Nigdy wcześniej tak się nie czuł, nigdy nie doświadczył czegoś takiego. Dlaczego przez te kilkanaście sekund, podczas których stał jak sparaliżowany, miał wrażenie, że wszystko się skończyło? Dlaczego zaczął po prostu spadać w dół, choć próbował łapać się złudnych nadziei?
W pewnym momencie poczuł, że biegł. Szybko, nie zważając na Schustera. A kiedy już znalazł się na zewnątrz, pierwsze co poczuł to ten cholerny mróz, który kochał, ale w tej chwili nienawidził, bo to zima odebrała mu wszystko.

Wszechogarniający go mrok byłby przerażający gdyby nie kilka latarni oraz światło padające ze szpitalnych okien. I być może był zły na świat, być może był gotów zabić Geigera, ale nie potrafił przyjąć do wiadomości faktu, iż ona po prostu nie żyje. Odeszła…, nigdy nie powie, że go nienawidzi…
Wiedźma już nie wróci. Po prostu nie wróci.

Zaczął drżeć. Niekoniecznie  z zimna, ile ze strachu i przerażenia. Spokojnie. Głęboki wdech i wydech. Uspokój się, przecież ona nic dla ciebie nie znaczyła, prawda? To tylko ta jedna z wielu. Kilka nocy, wyzwisk, nic więcej.
Ale to nie była prawda i on doskonale o tym wiedział.

- Andi…
Nie zareagował, choć głos Schustera dobiegł do jego uszu doskonale. W sumie to nie widział powodu, dla którego miałby to zrobić, bo w tej chwili autorytet trenera nie działał na niego w żaden sposób. Po prostu przyjął całkowicie bierną postawę. Odizolował się. Od zimna, od świata, od innych ludzi. I mimo tego, iż to nie on śmiertelnie ją zranił, miał wrażenie, że na jego duszy pojawia się niemożliwe do zmycia piętno zabójcy. Był nim.

Powinien ponieść karę.
Śnieg nadal padał, temperatura spadła, a on… stał.

- Wellinger do jasnej cholery! – mężczyzna dostawał już białej gorączki – Wellinger, spójrz na mnie! Ona żyje,  rozumiesz?!
Przez jeden krótki moment nie reagował, choć doskonale przecież słyszał to, co wykrzyczał przed chwilą Schuster. Dopiero po kilkudziesięciu sekundach podniósł głowę, a następnie, kiedy jego błękitne tęczówki skrzyżowały się brązowym spojrzeniem tego, którego od zawsze nazywał Zdechłą Ropuchą, uwierzył, że te słowa są prawdziwe.

Bo nie mógł być po raz kolejny okłamany. Nie mógł, gdyż prawdopodobnie by tego nie wytrzymał.
- Ona żyje, Adi. Nie jestem lekarzem, nie mam pojęcia jak to możliwe, ale…

Nie skończył, nie miał szans tego zrobić, gdyż jego już w tamtym miejscu po prostu nie było. I choć w pierwszym momencie ogarnął go niewyobrażalny szok, po chwili przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie.
Bo liczyło się tylko to, co przed sekundą zakomunikował mu Schuster.

Ona żyje.

 

* * * *

 
Nie wiedziała, co się stało. Nie miała pojęcia, gdzie się znajduje, w sumie nie rozumiała niczego. W jednej chwili czuła przeraźliwy smutek, później zimno, które oplotło jej nagie ramiona, a następnie przerażenie i… nicość. Później było coś jeszcze. Coś dziwnego, niemalże strasznego, ale z drugiej strony interesującego, niemniej nie potrafiła tego nazwać. Miała wrażenie, że leciała, następne upadła na coś zimnego, a czyjaś dłoń pomogła jej wstać, jednakże jej nie dostrzegła.

A później obudziła się wśród białych, szpitalnych ścian, kiedy – jak się okazało – jeden z lekarzy wypisywał akt zgonu. Miała ochotę się roześmiać, gdy tylko dostrzegła miny wszystkich zgromadzonych, ale już za moment świat zaczął wirować i zapanowała ciemność.
Tym razem nie widziała żadnych dłoni.

 

* * * *

2 tygodnie później.

 
- Powiedziałam przecież, że nie chcę cię widzieć! – jej donośny krzyk roznosił się pustym echem po całej sali – Nie i koniec!

Co jednak z tego, skoro główny zainteresowany wraz bezceremonialnie musiał wleźć do małego, pojedynczego, aczkolwiek  - mimo wszystko – przytulnego pomieszczenia? Westchnęła głęboko, gdy dostrzegła  zniszczoną fryzurę Wellingera, czego główną sprawczynią musiała być gruba, wełniana czapka.
-Przyszedłem cię odwiedzić, wiedźmo. Mam nadzieję, że mimo wszystko czujesz się już lepiej i niedługo wrócisz do naszego pokoju. Bo wiesz, ktoś musi poskromić te upiory, które ciągle latają mi nad łóżkiem. Wczoraj nawet zauważyłem nietoperza! Walnął mi w okno! A, no i rzecz jasna masz pozdrowienia od Arnoldka i Gertrudki. Moje maleństwa tak bardzo cię pokochały, że płaczą bezustannie i nawet moja ojcowska obecność ich nie zadowala…

Sammi popatrzyła na niego z wyraźnym powątpiewaniem. Od jakiegoś tygodnia – czyli od momentu, w którym poczuła się na tyle dobrze, że była w stanie w miarę normalnie rozmawiać – każdy dzień musiał być stracony za sprawą obecności tego człowieka. I choć na początku nieco bawiły ją te wywody, teraz , najzwyczajniej w świecie, miała ich dosyć. Niemniej ten ktoś po prostu tego nie potrafił zrozumieć i codziennie, o dwunastej, musiała znosić prawie dwugodzinne wykłady na temat tych cholernych pająków.
- Ile razy mam ci jeszcze powtarzać, że cię nienawidzę i nie mam zamiaru dłużej…

- Dłużej tolerować twojej obecności, Wellinger. – skoczek momentalnie, w sposób nieco zniekształcony sparodiował słowo w słowo to, co miała mu powiedzieć. – Wiem, wiem, Sammi. Powtarzasz mi to codziennie, a jednak ciągle mnie nie zabiłaś.
Westchnęła. Policzyła do dziesięciu (a dla pewności nawet do piętnastu) i w końcu zadała pytanie, które kołatało się w jej głowie od jakiegoś czasu.

- Dlaczego to robisz?
W pierwszej chwili widocznie nie zrozumiał, co miała na myśli. Nic zresztą dziwnego. Na jego czole pojawiły się zmarszczki, które świadczyły o tym, iż mocno się nad tym zastanawia, więc poczuła, że musi wszystko wyjaśnić.

- Przecież też mnie nienawidzisz, otrułeś mojego kota, kupiłeś pająki, chociaż wiesz, że niczego na świecie nie boję się bardziej. A teraz przychodzisz sobie do mnie jakby nigdy nic, jakbyś był moim kumplem. To nie jest normalne, a przynajmniej ja tego kompletnie nie rozumiem. Sądzę, iż należą mi się jakieś wyjaśnienia, prawda?
Przez chwilę żadne z nich nie wykonało żadnego ruchu, gestu, nie wypowiedziało ani jednego słowa. Tylko ciche odgłosy wydawane przez specjalistyczną aparaturę, utwierdzały ich w przekonaniu, że czas się jednak nie zatrzymał. Mierzyli się jedynie spojrzeniami, jakby chcieli wybadać, na ile mogą sobie pozwolić.

- Nie nienawidzę cię, Sammi. – mruknął chłopak, przerywając to dziwne odrętwienie, w którym się znaleźli.  – Nigdy cię nienawidziłem.
Teraz ona niczego nie rozumiała. Nie rozumiała niczego i to ją, cholera przerażało chyba najbardziej. W takich chwilach jak ta, nawet trzymanie w dłoni pająka, wydawało się być stosunkowo lepszym rozwiązaniem, niż czekanie na jakiekolwiek wyjaśnienia.

A one nastąpiły, choć tak naprawdę nikt nigdy nie spodziewał się, że tak będzie.
- Nie masz pojęcia, co przeżywałem, gdy omdlewałaś na śniegu, a ratownicy medyczni zabierali cię do karetki i ja nie byłem w stanie ci pomóc, ponieważ mogłem tylko stać. Kiedy siedziałem na tym pierdolonym błękitnym krzesełku pod blokiem operacyjnym, kiedy dowiedziałem się, że twój stan jest krytyczny i kiedy w końcu myślałem, że umarłaś, więc nigdy nie wyciągaj pochopnych wniosków i nie utwierdzaj się w czymś, co nigdy nie było prawdą.

Szkoda tylko, że szok spowodowany tak niespodziewanym i szczerym wyznaniem był zbyt wielki, by mogła w jakikolwiek sposób zareagować. Potrafiła tylko siedzieć na łóżku, wsłuchiwać się w tą przeklętą aparaturę, która niespodziewanie przyspieszyła i w myślach przeklinać się za swoją niewyobrażalną głupotę.
Niemniej, kiedy już w końcu uświadomiła sobie, co powinna mu odpowiedzieć, zorientowała się, że chłopak już dawno opuścił salę.

Mogła tylko płakać, a nigdy niewypowiedziane wyznanie ukryte wśród spazmatycznych szlochów usłyszała tylko poduszka, która po krótkiej chwili zrobiła się mokra od słonych, jakże obfitych łez.

______________________________
Nie mam NIC na swoje usprawiedliwienie. Autentycznie nic. Nawet to całe zamieszanie związane z klasą maturalną i tymi innymi pierdołami, w żaden sposób mnie nie tłumaczy. Nie robi tego też Olimpiada Literatury i Języka Polskiego, w której biorę udział i to w sposób dosłowny, bo w czwartek okazało się, że chcą mnie w drugim etapie. W sumie to chyba nigdy nie byłam w takim szoku, no dobra  - może jednak byłam, kiedy zdałam prawo jazdy we wrześniu, no ale mniejsza o to. W każdym bądź razie powinnam w tym momencie grzebać się w gramatyce polskiej, a nie pisać Księciunia, ale nie mogłam tak dłużej, wiecie?
Wie przede wszystkim Sylwia, dziękuję skarbie za to wszystko, Boże, w sumie który to już raz sprawiasz, że jakoś się otrząsam i staram pozbierać....
W każdym bądź razie mam nadzieję, że cieszycie się, iż Sammi sobie żyje (swoją drogą to zmartwychstanie godne Mody na sukces, nie? :D) i jakoś mi wybaczycie tą moją nieobecność (choć za to powinniście mnie chyba zabić).  Wiem, że mam teraz ferie, ale nie obiecuję żadnego wielkiego powrotu z zaświatów (mojego na Bloggera rzecz jasna), bo po prostu mam tyle roboty, że nie wiem w co najpierw łapki wsadzić.
No dobra. To ja już powoli kończę, bo się jak zwykle cholerka rozpisałam.
Pozostaje mi mieć nadzieję, że ktokolwiek jeszcze na to czekał, chociaż wiem, iż  - w związku z moją nieobecnością - wymagam za dużo.
Coś czcionka mnie nie posłuchała w ostatnim akapicie... mam nadzieję że to nie jest problem.
Buziaki, słoneczka! :*